Umówiłem się z André, że oprowadzę go po Domu Nieśmiertelnego Muzyka i przedstawię go naszej starszyźnie.
Sam André czuł się jeszcze zagubiony nową sytuacją, ale widziałem po nim, że wyraźnie „ożył”, gdy uświadomił sobie możliwości wynikające z pobytu w DNM-ie.
Z nieukrywaną radością obserwowałem jego narastające zdziwione szczęście na widok kolejnych największych z wielkich. Rozpoznawał ich bezbłędnie, ale jeszcze dziś nie odważył się podejść do żadnego z nich.
Już niejeden raz to przeżywałem. Przez kilka pierwszych dni nowi przygarnięci przeze mnie mieszkańcy DNM-u nie opuszczali mnie ani na krok. Po tygodniu, dwóch wtapiali się w nekropolitalną społeczność i zapominali o mnie. Nie miałem złudzeń, że identycznie będzie z Previnem.
Jego rozbiegane oczy wyraźnie sugerowały, że wiele trudu kosztuje go dzisiaj powstrzymywanie się, aby nie podążać za każdym nowo spotkanym partyturowym znajomym.
Wskazywał mi kolejne postacie i pytająco stwierdzał:
— Korngold?! Walton?! Messiaen?!
Nawet się nie odzywałem, tylko skinieniem głowy potwierdzałem trafność jego spostrzeżeń.
Gdy jednak André zobaczył z daleka Dymitra, nie wytrzymał i przepraszającym tonem powiedział, a raczej oznajmił:
— Muszę cię pożegnać Mistrzu. Grałem „Piatą” Szostakowicza w swoim pierwszym koncercie, gdy w 1965. zastąpiłem Abbado na posadzie głównego dyrygenta LSO, „Ósmą” jako pierwszy w Austrii, a „Trzynastą” jako pierwszy w Londynie. Muszę z nim porozmawiać…
I pobiegł, nie czekając nawet na to, co odpowiem…
A ja myślałem, że to potrwa co najmniej tydzień…


