Po wielogodzinnym słuchaniu muzyki do królewskich fajerwerków Händel poczuł się na tyle zmęczony własnymi trąbkami i werblami, że razem z Johannem Sebastianem nie daliśmy rady nakłonić go do udziału w planowanym maratonie wspólnych odsłuchów mszy Bacha. Zostaliśmy we dwóch.

– Nie masz Ludwiku wrażenia, że byłeś zbyt niesprawiedliwy wobec Händla, zarzucając mu, że zarabiał na muzyce, biorąc każde zlecenie, jak popadnie? – odezwał się Bach.

– Myślisz, że naprawdę tak to odebrał? Wcale nie miałem takich intencji, chciałem raczej, teraz widzę, że nieudolnie, dać wyraz podziwu dla jego zaradności, a może nawet przemawiała przeze mnie i zazdrość? Myślisz, że się obraził i dlatego udał zmęczonego? – naprawdę się zmartwiłem.

– Szybko mu minie, wystarczy, że jeszcze coś o nim napiszesz – zbagatelizował sprawę Bach, po chwili dodając:

– Przecież sam dobrze wiesz, jak to bywało. Na życie zarabialiśmy muzyką. Gdyby w naszych czasach były już kina i filmy, to każdy z nas pewnie pisałby muzykę filmową i jeszcze byśmy się prosili o kolejne zlecenia – obaj uśmiechnęliśmy się do tej myśli.

– Ja, żeby utrzymać moją ogromną rodzinę, też łapałem każdą możliwość zarobku i niejeden raz musiałem przymknąć oko na moje zasady, czasami nawet i na kanony swojej wiary – Bach wyraźnie szukał okazji do jakiejś formy spowiedzi.

Bardzo nie chciałem wdawać się dzisiaj w dyskusję o religii, więc chwyciłem się wątku rodziny Bacha:

– Dzieci rzeczywiście miałeś co niemiara – bardziej stwierdziłem, niż zapytałem.

– Uhm – Bach aż ciężko westchnął – Maria Barbara urodziła nam siedmioro, z czego czwórka dożyła dorosłości, a Anna Magdalena dołożyła kolejną trzynastkę, z czego pierwszą dwunastkę powiła, jeśli dobrze pamiętam, praktycznie rok po roku. Wyobrażasz sobie, ile musiałem pracować, by nas wyżywić!

– Dobra okazja trafiła się w 1733 roku po śmierci elektora saskiego Fryderyka Augusta I, który był również w Polsce pierwszym królem elekcyjnym z saskiej dynastii Wettynów, sprawując tam rządy jako August II Mocny.

– Pijackie i hulaszcze życie przeraziło Augusta II Mocnego dopiero tuż przed śmiercią. Przypomniał sobie wtedy o karze boskiej i błagał o modlitwy w intencji wybłagania dla siebie wybaczenia. Nie przeszkodziło mu w tym nawet tkwienie w rozkroku, bo choć dokonał potajemnie konwersji na katolicyzm, to wciąż sprawował w Saksonii zwierzchność nad kościołem luterańskim.

– Pomyślałem sobie, że skoro on tak mógł, to i ja, skromny luteranin szukający pracy, też mogę na chwilę przymknąć oczy…

– Zgłosiłem się do następcy na drezdeńskim dworze saskim – katolika Fryderyka Augusta II – z dwoma częściami katolickiej mszy. W Kyrie wyrażałem oczywiście błaganie do Boga o litość i zmiłowanie dla zmarłego, a w Glorii, chwaląc Boga na wysokości, pamiętałem też o nowym władcy, prosząc, by i na ziemi zapanował pokój.

– Śpiewałem „Laudamus te, benedicimus te, adoramus te, glorificamus te” – „Wysławiamy Cię, błogosławimy Cię, wielbimy Cię, wychwalamy Cię” i, tak jak August II Mocny ukrył fakt konwersji na katolicyzm, tak i ja przymknąłem oko na fakt, że jako luteranin powinienem wierzyć, że jedyną niepowtarzalną ofiarę złożył Chrystus na krzyżu, co wykluczało akceptację odprawiania mszy, będących w swej istocie również ofiarą.

– Po trzech latach dostałem posadę „nadwornego kompozytora” na katolickim dworze Fryderyka Augusta II i tak to się wszystko potoczyło, że dopełniłem w kolejnych latach fragmenty, będące podaniem o pracę do pełnego składu ordinarium mszy, uzupełniając ją o Credo, Sanctus i Agnus Dei, zakończone modlitwą Dona nobis pacem.

– Nigdy za życia nie usłyszałem tej swojej mszy, a wszelkie niejednoznaczności co do jej przeznaczenia usunął mój syn Carl Philipp Emanuel, który odziedziczył partyturę i nadał mojej szczerej modlitwie nazwę: „Wielka Msza Katolicka”.

Słuchałem Bacha z przymkniętymi oczami, a on, myśląc, że przysypiam, odezwał się wyraźnie obrażonym głosem:

– Widzę, że cię nudzę. Masz dzisiaj talent do urażania przyjaciół – po czym odwrócił się i po prostu wyszedł.

Nie zatrzymywałem go. Byłem zadowolony, że zostaję sam. Uwolniony od słowotoku Johanna Sebastiana włączyłem wreszcie muzykę, wybierając jedyną płytę pozostawioną na stoliku przez Bacha.

To, że przeżyłem szok, to powiedziane stanowczo za mało. Znam wiele wykonań tej mszy Bacha, w których soliści, chóry, orkiestry i dyrygenci za wszelką cenę chcieli wyzwolić u słuchaczy religijne konotacje i czynili to z mniej lub bardziej udanym skutkiem.

Pozostawiona przez Bacha msza pod Rudolfem Lutzem brzmiała inaczej niż wszystkie inne, które dzisiaj przychodziły mi na myśl.

„Kyrie eleison” nie było błaganiem na klęczkach, „Gloria in excelsis Deo” nie brzmiała poddańczo, „Credo” było oczywistym potwierdzeniem prawd wiary, podobnie jak „Sanctus” oznajmiający w sposób tak bezpośredni, że niebo i ziemia są pełne boskiej świętej chwały, że nie dopuszcza to wątpliwości, a „Agnus Dei” to bezpretensjonalna prośba o zmiłowanie od tego, który gładzi grzechy świata i stonowana modlitwa o pokój (Dona nobis pacem).

Słuchałem mszy Bacha bez zagłębiania się w religijne odniesienia i konotacje. Z czasem przestałem wsłuchiwać się w treść słów, traktując chór i solistów wyłącznie jako źródło cudownych dźwięków. Tkwiłem w tym bezreligijnym stanie dość długo, aż nagle, uwolniony od czegokolwiek innego niż muzyka, poczułem się… jak w niebie… Tak, właśnie tak! Jak w niebie!

INSPIRACJA WPISU: