Bałem się, naprawdę się bałem, że przywołując prywatne wypowiedzi Czajkowskiego na temat Glinki, wbiję ostry klin w DNM-ową społeczność Rosjan. To, co się jednak wydarzyło, zaskoczyło mnie bardziej niż dzisiejszy poranny widok niezmiernie poważnego Wolfganga Amadeusza. To rzadki obrazek…

Jakby wiedzeni jakimś siódmym zmysłem, uruchamiającym się w krytycznych momentach, Rosjanie bez nawoływania się, bez uzgadniania miejsca i terminu, bez zaproszeń i namów sunęli jak jeden mąż w tym samym kierunku i miałem wiele szczęścia, że zwrócił na mnie uwagę przechodzący obok Musorgski, który bez słowa złapał mnie pod rękę i poprowadził ku niewiadomej, a ja, zupełnie nie wiedząc czemu, poddałem się temu porywowi.

Po chwili stanęliśmy przed drzwiami zatłoczonego już pokoju Rachmaninowa. Modest przepuścił mnie do środka, wskazał wolne miejsca pod ścianą i szepnął:
– Niewiele brakowało, a byśmy się spóźnili. Są już prawie wszyscy – po czym uważnie rozejrzał się po sali i dopowiedział:

– Nie ma tylko Skriabina, ale on uznając się za boga, nie miesza się z tłumem – zauważyłem ironiczny uśmieszek na twarzy Modesta, ale nie podjąłem tematu. Byłem wystarczająco zestresowany, żeby móc jeszcze rozważać kwestię domniemanej boskości Skriabina, choć przyznać muszę, że klimat spotkania wyraźnie pasowałby do takich dywagacji. Ewidentnie dało się wyczuć w pokoju, że zbliża się coś niezwykłego, coś może nawet i boskiego, coś mistycznego…

Nikt nie powiedział ani słowa, nikt nie zrobił żadnego wstępu, żadnej zapowiedzi. Wyglądało na to, że tylko ja, niespodziewany gościnny obserwator zbliżającej się ceremonii, nie miałem pojęcia, co zdarzy się za chwilę.

Sierioża, wypełniając rolę gospodarza, podszedł do sprzętu i uruchomił muzykę. Od pierwszych nut zamarłem w bezruchu, przymknąłem oczy z zachwytu, a pomimo tego całe moje wnętrze zalało się cudownym światłem, które wzmagało i łagodziło swą siłę wraz ze zmianami dynamiki słyszanych głosów. Gdy zaś po chwili zadudniły cudne rosyjskie niskie basy, a wśród nich głos basu profundo, sięgający najniższych dźwięków, które moje uszy akceptowały z autentycznym zdziwieniem, ścisnąłem powieki jeszcze bardziej, aż do słodkiego bólu. Naprawdę byłem świadkiem misterium!

Było mi obojętne co to za muzyka, byleby nie zanikła. Chciałem jej słuchać całą noc, zastępując jej brzmieniem najpiękniejsze sny, jakie potrafiłem sobie przypomnieć. Na szczęście nie byłem w tym stanie osamotniony.

Żaden z Rosjan nie ruszył się ani na chwilę ze swych miejsc, gdy Rachmaninow mniej więcej co godzinę ustawiał nowe wykonanie tej cudnej muzyki. Dopiero nad ranem wykorzystując krótką przerwę wywołaną jakimś defektem sprzętu, spytałem Modesta czyj to utwór, a on wskazał palcem na stojącego na środku pokoju Siergieja i powiedział tylko:

– To jego „Vespers”…

Trudno wyrazić, jak mocno mnie zdumiało to, co usłyszałem. Pamiętam oczywiście nieśmiertelne koncerty Saszy, jego genialne symfonie, przecudną „Wyspę umarłych”, wspaniałe „Dzwony”, ale tego, że Rachmaninow tworzył muzykę sakralną, naprawdę się nie spodziewałem. Przecież on wszem wobec ogłaszał, że nie jest wierzący!!!

Chciałem dopytać o to Modesta, ale on tylko przyłożył palec do ust i szepnął:

– Ciiii… – by ponownie zapaść w stan bliski medytacji, lub może nawet i głębszy.

Dopiero po chwili dotarło do mnie, jak wielki popełniłem błąd. Wszyscy, oczywiście poza mną, którzy znaleźli się w tym samym czasie i w tym samym miejscu nie trafili tutaj przez przypadek. Oni wszyscy byli dumnymi ortodoksyjnymi wyznawcami tej samej wiary. Tą ich świętą religią była Matuszka Rosija, a ta obserwowana przeze mnie wspólna celebracja to było ich szczere „Całonocne czuwanie”…

Zorientowałem się po chwili, że już nad świtem bez specjalnego sygnału, jakby z utrwalonego latami rytuału, wróciliśmy do wykonania, które zabrzmiało wczesnym wieczorem jako pierwsze i zdałem sobie sprawę, że to też nie był przypadek. To wykonanie było jak Credo – wyznanie rosyjskiej wiary. Od niego zaczynało się świętowanie i na nim musiało się zakończyć, aby kanon rosyjskości pozostał nienaruszony na przyszłe wieki.

Nie chciałem przeszkadzać Modestowi w kontestacji muzyki, ale obiecałem sobie w duchu, że poproszę go, by zawsze w przyszłości zabierał mnie na każde takie następne całonocne czuwanie i nie miało dla mnie najmniejszego znaczenia czy bóg z mojej „Missy solemnis” jest tym samym co ten, który tak cudnie rozświetlał panujący dziś w nocy mrok…

INSPIRACJA WPISU: