Zdumiało mnie, z jak wielką swobodą czuł się Siergiej wśród operowych tuzów. Pozornie dzieliło ich wszystko: epoka, pochodzenie, wykształcenie, osobowość, przebieg kariery i dorobek, a mimo tego zarówno Włosi, jak i Meyerbeer wyraźnie traktowali Rachmaninowa jak swojego.

Wiedziałem, że pierwszym dojrzałym, choć jeszcze studenckim, dziełem Siergieja była opera „Aleko”, ale na pewno ani ona, ani te dwie czy trzy kolejne, nie mogły go postawić na równi z Rossinim, Donizettim lub Bellinim.

Być może dopomógł mu fakt, że przez kilka lat był dyrygentem operowym i prowadził dzieła każdego ze swoim dzisiejszych kompanów, ale wyraźnie jednak wyczuwałem, że estyma okazywana Siergiejowi przez operowych mistrzów brała się z czegoś więcej.

Wszystko stało się jasne, gdy Vincenzo nucąc pod nosem doskonale mi znaną „Wokalizę”, podszedł do Siergieja, po czym odwrócił się w stronę kolegów ze swojej epoki i szepnął do nich zachęcająco:

– Chórem, panowie, śmiało!

Meyerbeer fałszował do tego stopnia, że wyraźnie cierpiący Rachmaninow podszedł do niego z błagalnym gestem złożonych rąk:

– Spełnię każde wasze życzenie, ale przestańcie już śpiewać…

Giacomo zamilkł, lekko zawstydzony podszedł do Rosjanina i powiedział:

– Nie masz chyba pojęcia, jak wspaniałym przeżyciem było dla każdego z nas pierwsze zapoznanie się z twoimi pieśniami. Wszystko było dla nas nowe: traktowanie głosu jak instrumentu; język śpiewu, bo nic nie rozumieliśmy po rosyjsku; literacki podkład z rosyjskiej poezji; cudne wschodnie brzmienia basów i barytonów no i ten niezwykły fortepian, dla którego użycie określenia „akompaniament” byłoby strasznym grzechem niedowartościowania…

– Wszyscy znamy dziesiątki aranżacji „Wokalizy” – wtrącił się Rossini – ale za to jak w niej i w dziesiątkach innych pieśni operujesz ludzkim głosem, każdy z nas oddałby dziesiątki swoich oper…

– Ja nie – mruknął Bellini, czym natychmiast zwrócił naszą uwagę.

– Co innego mówiłeś jeszcze wczoraj – odezwał się lekko poirytowany Meyerbeer.

– Uwielbiam pieśni Sergieja i tego nic nie zmieni, ale nie mogę mu oddać dziesiątek swoich oper, bo tylu po prostu nie napisałem…

Roześmiali się wszyscy… z wyjątkiem Rachmaninowa…

– A wiecie, że po ucieczce z Rosji nie napisałem już ani jednej pieśni. To było dla mnie zbyt bolesne. Bardzo tęskniłem i za Rosją, i za ojczystym językiem. Na obczyźnie głównie występowałem jako pianista i niewiele już skomponowałem, jakby moja twórcza inwencja pozostała zniewolona w rodzinnym kraju. Takie chyba było moje przeznaczenie…

– À propos przeznaczenia, czy wiesz mistrzu, że Siergiej w jednej z pieśni zacytował twój słynny motyw z „Piątej”? – odezwał się wreszcie Donizetti, który nie miał chyba do końca świadomości tego, jak mocno mi ostatnio podpadł.

– Co ty nie powiesz? – fuknąłem i ostentacyjnie odwróciłem się do Rachmaninowa.

– Czy zaprosisz mnie na koncert twoich pieśni? – spytałem.

Siergiej wciąż stał z niezadowoloną miną i tylko krótki błysk, który przemknął przez jego oczy, dowodził radości z tej propozycji. Nie okazał jednak tego zmianą nieprzyjaznej miny introwertyka i dopiero po chwili odezwał się jakby od niechcenia:

– Pod warunkiem że pominiemy „Wokalizę”. Tak, jak kiedyś znienawidziłem słynne na całym świecie preludium cis-moll, tak i „Wokalizy” mam po prostu dość…

Już chciałem zaoponować, ale szybko zbliżył się do mnie Rossini i szepnął:

– Zgódź się mistrzu. Gdy już pożegnamy Siergieja, pójdziemy do mnie albo do Donizettiego i zrobimy sobie ucztę z dziesiątek różnych wersji „Wokalizy”.

– Dobrze, ale nie zgadzam się na Donizettiego. Pójdziemy do ciebie!

Rossini roześmiał się ze zrozumieniem, kiwnął głową na zgodę i serdecznie rozbawiony wręcz krzyknął do Gaetano:

– Próbowałem!

INSPIRACJA WPISU: