Podobnie jak za życia, również w DNM-ie Sierioża Rachmaninow szuka towarzyskich kontaktów przede wszystkim wśród rodaków słyszących echo rosyjskich dzwonów w każdym pomruku burzy, w kroplach deszczu, w wietrze przechadzającym się pomiędzy drzewami.

Zadbał o to, by ulokować w swoim sąsiedztwie kilku dyrygentów ze Swietłanowem, Mrawińskim, Kondraszynem i Rożdiestwienskim na czele, ale przez długie lata tajemnicą pozostawało przeznaczenie wolnego pokoju dokładnie naprzeciwko skromnego lokum Siergieja.

Wszystko stało się jasne z chwilą, gdy zawitał u nas Władimir Samojłowicz Gorowic, w zachodnim świecie znany jako Horowitz. Jego przybycie do DNM-u było wielkim wydarzeniem i rozplanowane było w najdrobniejszych szczegółach, lecz wszystko obróciło się wniwecz, gdy tylko zalękniony i wyraźnie zaniepokojony Władimir zobaczył Rachmaninowa.

Niemalże dwumetrowy Sierioża objął bratnim uściskiem rachitycznie wyglądającego Horowitza i pomimo protestów komitetu powitalnego poprowadził go wprost do kwatery od dawna czekającej na przyjaciela.

Dwóch neurotyków o skomplikowanych osobowościach, o niezwykle wysokim samokrytycyzmie i z pesymizmem wiecznie krążącym w ich żyłach pasowało do siebie znakomicie pomimo sporej różnicy wieku.

Jednym z trwalszych spoiw ich przyjaźni była wzajemna adoracja…

O ile dla młodszego Horowitza Rachmaninow był idolem od dzieciństwa, wzorcem do naśladowania i dostarczycielem kompozycji tak trudnych, że to właśnie na ich doskonaleniu Wołodia kształtował swą niezwykłą technikę gry, o tyle Rachmaninow przez pierwsze lata wręcz uciekał od oceny niezwykłego talentu z Ukrainy i od autoryzowania jego pianistycznego geniuszu.

Matka 12-letniego Wołodii kilkakrotnie starała się o wysłuchanie syna u mistrza Rachmaninowa, za każdym razem bezskutecznie. Dopiero rekomendacja Skriabina, dla którego Wołodia zagrał w 1915 roku, zwróciła uwagę Rachmaninowa na młodego Ukraińca.

Gdy Horowitz wybrał na swój egzamin w konserwatorium „Trzeci” Rachmaninowa, a później grał go w całej Rosji i w Niemczech w sposób niemalże zawłaszczający tę kompozycję, sytuacja uległa zmianie. To Rachmaninowi zaczęło zależeć na spotkaniu.

A gdy jeszcze po początkowych niepowodzeniach wymyślonej w Rzymie równolegle z „Dzwonami” sonaty b-moll za jej wykonanie wziął się Horowitz i nadał jej nowe fascynujące brzmienie, Rachmaninow wykorzystał swoje znajomości w fabryce fortepianów braci Steinwayów, doprowadzając do spotkania z pianistą, którego wyprzedzała już fama, że nie nadąży za nim żaden dyrygent.

W 1928 roku na parę dni przed premierowym występem Horowitza w Carnegie Hall odbyło się zaaranżowane przez Fritza Kreislera spotkanie, podczas którego Horowitz zagrał przed Rachmaninowem w magazynie fortepianów fabryki Steinwaya. Tak rozpoczęła się trwała przyjaźń, połączona z zachwytem i uwielbieniem.

Horowitz uznał spotkanie z „muzycznym bogiem swojej młodości” za sukces większy niż prawo występu w Carnegie Hall, mówiąc przyjacielowi Johnowi Pfeifferowi: „Kochałem jego muzykę, kochałem jej klimat, czułem w niej moje korzenie XIX-wiecznej Rosji, znałem i kochałem go poprzez muzykę, a teraz on usiadł obok mnie”.

Rachmaninow przyznał natomiast po latach, że „dopóki nie usłyszałem Horowitza, nie zdawałem sobie sprawy z możliwości fortepianu”.

Wspierali się nawzajem. Horowitz często grywał utwory Rachmaninowa, ale nakazał również swojemu sekretarzowi tak ustalać harmonogram koncertów, aby nie przeoczyć żadnego występu Siergieja. Podobnie Rachmaninow uczestniczył we wszystkich pobliskich występach Wołodii, podkreślając, że zawsze wychodził z sali koncertowej jako ostatni.

Podczas jednego z koncertów usłyszał Horowitza wykonującego II sonatę b-moll Chopina i od tego czasu przestała mu się podobać jego własna, którą uznał za zbyt rozwlekłą, złożoną i skomplikowaną, podkreślając, że „sonata Chopina trwa tylko dziewiętnaście minut, a mimo tego wszystko zostało powiedziane”.

Osiemnaście lat po skomponowaniu swej sonaty usunął z niej 120 taktów i naniósł wiele poprawek, które… mocno nie przypadły do gustu Horowitzowi.

Gdy po latach obaj zamieszkali w Beverly Hills, wielokrotnie odwiedzali się wzajemnie, choć to Horowitz częściej gościł pod adresem 610 North Elm, gdzie w salonie stały dwa fortepiany Steinwaya pozwalające obu geniuszom grać w duecie.

W 1940 roku Horowitz dopiął swego i uzyskał zgodę Rachmaninowa na kompilację obu wydań sonaty b-moll, prezentując jej własną wersję na dwa miesiące przed śmiercią przyjaciela.

Przez całą swoją karierę traktował tę sonatę jak jedną z podstaw swojego repertuaru, ale spontaniczność jego gry sprawiła, że chyba nigdy nie zagrał jej z identycznym tekstem, wprowadzając zmiany w zależności od nastroju chwili. Dość posłuchać jak dalece ostatnie nagranie tej sonaty z 1982 roku różni się od jej pierwszych nagrań z 1968 roku.

Na początku swej kariery Horowitz mało dbał o wymiar muzyczny. Liczył się przede wszystkim, a może nawet wyłącznie, popis, wirtuozeria, a u ich podstawy leżał strach, że jeśli nie zachwyci Ameryki, to będzie musiał wrócić do Rosji. Grał na granicy ryzyka, najgłośniej i najszybciej jak potrafił i to pomimo tego, że każdy występ przypłacał przepotężnym stresem, a niekiedy współpracownicy musieli go wręcz wypychać zza kulis na koncertową salę.

Czy bez poprawek Horowitza sonata b-moll Rachmaninowa zdobyłaby tak wielki poklask i miejsce w stałym repertuarze najwybitniejszych pianistów? Żeby uzyskać pozytywną odpowiedź, wystarczy posłuchać chociażby Zoltána Kocsisa grającego oryginalną jej wersję.

To wspaniała, arcytrudna muzyka, a sposób jej wykonywania przez Horowitza dodaje jej jeszcze blasku i w pełni uzasadnia nadanie mu miana „największego pianisty wśród żyjących i umarłych” i wcale się już nie dziwię, że Sierioża tak długo utrzymywał dla niego wolne miejsce tuż obok siebie.

INSPIRACJA WPISU: