Muszę przyznać, że tak podekscytowanego Bacha jeszcze nie widziałem. Rozmawiamy ze sobą dość często, dzieląc się uwagami w zasadzie na każdy temat i na temat każdego, i każdej. Niewiele zdarzeń mających miejsce w naszym Domu Nieśmiertelnego Muzyka pozostawiamy bez komentarza i sądzę, że nie pomylę się zbyt wiele, jeśli w naszym wspólnym imieniu powiem, że obu nam sprawia to sporo satysfakcjonującej nas przyjemności.

Jak dotąd tylko jeden temat obaj traktowaliśmy jak niedotykalne tabu. Jedno usłyszane gdziekolwiek krótkie słowo usztywniało nas obu do tego stopnia, że na jego dźwięk obaj panicznie rozglądaliśmy się w poszukiwaniu drogi ucieczki oddalającej nas od nieznanego.

Tym słowem było i wciąż jeszcze jest dość agresywnie brzmiące słowo: JAZZ.

Rozemocjonowany Johann Sebastian, aby zachęcić mnie do rozmowy o zakazanym wątku, rozpoczął zdanie, starannie dobierając bezpiecznie brzmiące słowa:

– Czy wiesz, że Royal Philharmonic Society z okazji 200-setnej rocznicy zamówienia u ciebie „Dziewiątej” zleciło napisanie okazjonalnego utworu Anglikowi, który otwarcie mówił, że za tą twoją symfonią nie przepada?

Znamy się na tyle dobrze, że doskonale czułem to, że ta forma zaczepki ma wyzwolić we mnie zainteresowanie i przyznać muszę, że była nad wyraz skuteczna. Już mnie nosiło…

– Dziwne to, ale za Anglikami nikt chyba nie nadąży. O kim mówisz? – starałem się nie pokazywać tonem głosu, jak bardzo zaciekawił mnie ten wątek, ale tego, co usłyszałem chwilę potem, zupełnie się nie spodziewałem.

– Podobno byłeś jego obsesją od dzieciństwa, ale później za najwybitniejszego kompozytora uznał niejakiego Milesa Davisa – Bach zawiesił głos, czekając na moją reakcję.

– Chyba sobie ze mnie żartujesz. Kto to taki ten Davis?

– Jazzman! – Johann Sebastian wypowiedział to słowo najszybciej, jak potrafił i jakby zmęczony jego ciężarem zamilkł, patrząc na mnie przepraszającym wzrokiem.

– No mów, jeśli już zacząłeś! – ponagliłem Bacha wyglądającego jak wędrowiec stojący z kluczem w ręku przez zamkniętą bramą z obawą o to, co zastanie po jej otwarciu: zasypany odpadami śmietnik czy pełen klejnotów skarbiec…

– Chodzi o Marka-Anthony’ego Turnage. Zanim dotarł do nobilitującego go zlecenia na utwór towarzyszący rocznicowemu wykonaniu twojej „Dziewiątej”, wsławił się tym, że jako jeden z pierwszych łączył muzykę klasyczną z jazzem – Bach aż się wzdrygnął na dźwięk ostatniego słowa.

– Byłem ciekaw, jakim cudem akurat jemu powierzono uhonorowanie twojego święta i muszę ci powiedzieć, że jeśli nie przełamiesz swojej niechęci i nie posłuchasz razem ze mną kilku jego utworów pisanych specjalnie dla jazzowych solistów, to uznam, że straciłeś cojones…

– Nie zostawiasz mi wyboru. Od czego zaczniemy?

– Od „Krwi na podłodze”. Turnage mówił, że to „prawdopodobnie najgorsza rzecz, jaką napisał”. To obraz nowego świata. Złego świata. Narkotyki, elegialny lament z powodu śmierci młodszego brata z przedawkowania, egzystencjalne lęki i ich finałowe rozpraszanie tworzą niezapomniany spektakl przedstawiony za pomocą mieszanki kilku muzycznych gatunków.

– Tak jak wielu mu współczesnych pasjonatów muzyki Turnage udowodnił, że pomimo klasycznego wykształcenia zna i kocha również jazz, pop i rock, i potrafi łączyć je w sposób fascynujący.

– Pop, rock – nie galopuj, proszę… I co tam robi ta krew na podłodze?

– W 1986 roku Francis Bacon namalował obraz pokoju z jasnopomarańczowymi poplamionymi ścianami, podwieszoną pod sufitem nieosłoniętą żarówką i rozpluskaną na drewnianej podłodze mokrą jeszcze plamą krwi. Chodź, spróbujemy to zobaczyć! Turnage widział…

INSPIRACJA WPISU: