Nieubłagane prawa natury sprawiają, że stale mamy napływ nowych mieszkańców. Na niektórych musimy czekać wyjątkowo długo, ale ja przyjąłem na swój własny użytek zasadę, że jeśli niektórzy kompozytorzy nawet w bardzo podeszłym wieku nadal tworzą, to nie należy się spieszyć z przygotowywaniem dla nich powitalnego „Alleluja”.

Jakim DNM-owym egoizmem byłoby pragnienie powitania u nas już teraz tych, którzy wciąż komponują i wciąż wnoszą do muzyki coś nowego. Podoba mi się w tym względzie postawa takiego Pendereckiego. Wiek słuszny, a, jak sam mówi w jednym z wywiadów udzielonych z okazji 85. urodzin, plany ma na najbliższe 20 lat… Niech tak będzie. Mnie się nie spieszy… Już nie…

Po raz pierwszy o Pendereckim zrobiło się głośno, gdy 26-letni wówczas młodzik wygrał w 1959 roku drugą edycję Konkursu Młodych Kompozytorów zorganizowanego przez Związek Kompozytorów Polskich. Ponieważ główną nagrodą w konkursie był wyjazd na dwumiesięczne stypendium do Włoch, co dla młodych Polaków z komunistycznego reżimu jawiło się jak piękny sen, Penderecki, chcąc zwiększyć swoje szanse, wysłał na konkurs trzy prace… zdobywając I nagrodę (za „Strofy”) i dwie równorzędne II nagrody (za „Emanacje” i „Psalmy Dawida”).

Podobno, aby uniknąć odrzucenia prac już na etapie selekcji (każdy kompozytor mógł złożyć tylko jedno dzieło) jedną z nich zapisał prawą ręką, drugą – ręką lewą, a trzecią dał do przepisania koledze… Polak potrafi!

Z Włoch Penderecki wrócił ze szkicem utworu na 52 instrumenty smyczkowe, któremu nadał tytuł „8’37”, co miało sugerować czas trwania utworu. Po krajowych sukcesach postanowiono wysłać dzieło Pendereckiego do Genewy jako polskiego kandydata w konkursie Międzynarodowej Trybuny Kompozytorów UNESCO…

Sławę Pendereckiemu przyniosło nie tyle czwarte miejsce w konkursie i zalecenie UNESCO dla ogólnoświatowych orkiestr i stacji radiowych do nagrywania i odtwarzania dzieła, ile odmowy wykonywania utworu przez kilka orkiestr, których muzycy nie rozumiejąc nowej muzyki, wyszukiwali dla odmowy gry pretekstów w rodzaju zagrożenia zniszczenia lakieru instrumentów w efekcie technik gry nakazywanych przez kompozytora…

Opowieści o tym, co nowe w muzyce Pendereckiego biegły w świat szybciej niż jego popularność…, a chwilę potem sława…

Rozgłosowi sprzyjała również zmiana nazwy utworu, który stał się „Trenem dla Ofiar Hiroszimy”. I choć sam Penderecki podkreślał, że muzyka Trenu nie jest programowa ani ilustracyjna, a dedykacja to wyłącznie chęć oddania hołdu ofiarom miasta zniszczonego bombą atomową, to jednak charakter muzyki jest niezwykle bliski skojarzeniom, jakie niesie dedykacja, a tytuł dobrze te skojarzenia dodatkowo pobudza…

Dla słuchaczy, którzy oczekiwali tradycyjnego pięknego brzmienia skrzypiec lub wiolonczeli „Tren” był szokiem. Instrumenty piszczą, skrzypią, dudnią, wibrują i uderzane czym popadnie, wylewają swoje dźwięki w pozornym chaosie i bezładzie, lecz nad całym tym szokującym brzmieniem wciąż i nieustannie unosi się dramatyzm o sile ekspresji, która zniewala całkowicie… Instrumenty są przerażone i krzyczą ze strachu…, a ten ich przejmujący strach obezwładnia słuchacza tak bardzo, że najbardziej bolesne w słuchaniu stają się chwile pauz i ciszy…

Wiele razy zwłaszcza początkową twórczość Pendereckiego nazywano „muzyką nie do słuchania” i prawdą jest, że trzeba choć trochę muzycznego obycia, aby zrozumieć, jak bardzo nieprawdziwe jest to stwierdzenie. To piękna, „czysta” muzyka wyrażona innymi środkami i zapisana inną notacją – wspaniały wstęp w świat współczesnej muzyki XX wieku…

Dziś Penderecki to światowa ikona muzyki klasycznej. Zaczynał komponować w krakowskich kawiarniach na Plantach, a ponieważ na kawiarnianych stolikach nie mieściła się tradycyjna partytura opracował własną – skrótową, graficzną. Polak potrafi! Jego kreatywność sprawia, że cierpliwie mogę czekać na niego w DNM-ie jeszcze bardzo długo. Sam podkreśla, że nigdy nie komponuje czegoś podobnego do tego, co już stworzył i przekornie pyta: po co światu kolejne „Treny”, które mógłbym łatwo pisać co tydzień? Wciąż chcę i potrafię tworzyć nowe!

Aż trudno sobie to wyobrazić, ale dla tego awangardowego Pendereckiego – genialnego ambasadora muzyki współczesnej największym mistrzem był i wciąż pozostaje poczciwy „staruszek” Johann Sebastian Bach. A potem długo, długo nic… Mnie to fascynuje i nawet nie zrobiło mi się przykro, że o mnie nie wspomniał ani słowem…

INSPIRACJA WPISU: