Nie sądziłem, że kiedykolwiek nadejdzie taka chwila, w której będę zadowolony z tego, że dzięki swojemu Phonakowi mogę ukryć przed otoczeniem to, czego właśnie słucham, słuchałem. A jednak…

Parę dni temu podczas spotkania u Węgrów świętujących sukces Kodály’ego przykleił się do mnie Ligeti i tak długo namawiał mnie na posłuchanie utworów któregokolwiek ze swoich uczniów, że w końcu dla świętego spokoju zdecydowałem się na cykl „Czterech pieśni, aby przekroczyć próg” Gérarda Griseya, a teraz siedzę i z niepokojem, może nawet z nie do końca uświadamianymi sobie wstydem i zażenowaniem, rozglądam się wokół, czy wydobywające się ze słuchawek dźwięki nie zostaną uznane za rozpaczliwe wzywanie pomocy…

Wyobraziłem sobie, że ktoś stojący obok mnie usłyszy wyłącznie powtarzające się rytmicznie wyśpiewywane, czasami wykrzykiwane, dość mocno ekspresyjnie akcentowane przez sopran pojedyncze słowa, nie mając żadnej szansy na usłyszenie bogatego, choć cichego i snującego się w tle akompaniamentu dźwięków, często będących tylko podtrzymującym napięcie szumem dyskretnie pobudzanych instrumentów jak na przykład sykiem muskanej skóry basowego bębna.

Był nawet taki moment, że myślałem, że tytułowe przekraczanie progu oznaczać może wychodzenie poza ramy mojej muzycznej wytrzymałości, czasami również świadome balansowanie na granicy dysonansu i fałszu powodującego zgrzyt zębów.

Najdziwniejsze było jednak to, że pomimo tych myśli wręcz nakazujących ucieczkę od muzycznej katorgi nie potrafiłem rozstać się z tą muzyką, odtwarzając pieśni raz po razie, jakbym stał się niewolnikiem muzyki, która opanowała mnie nieustannym oczekiwaniem niespodziewanego, która uwiodła mnie nieoczywistością pojawiających się dźwięków i coraz bardziej wytęsknionym oczekiwaniem na kolejny pisk, zgrzyt lub szum, „niespójny kurz dźwiękowy”.

Fascynowała mnie totalna nieprzewidywalność dalszego przebiegu muzyki, co sam Grisey nazwał, jak się okazuje „przedsłyszalnością”. Słuchałem po prostu zauroczony i szybko zdecydowałem, że koniecznie muszę posłuchać tej zwariowanej dla mnie muzyki razem z Bachem. Najwyżej obaj będziemy się rozglądać ze wstydem w oczach…

Spodobało mi się i nie do końca rozumiałem czemu towarzyszy mi zażenowanie i zakłopotanie. Czyżby mój wiek, moja przeszłość i moja twórczość odbierały mi prawo do ekscytowania się muzyką, której wprawdzie nie rozumiem, ale która uczy mnie za to kulturowej tolerancji?

Nie dam się tak zaszufladkować. Zresztą, choć powiem to jednak po cichu i potajemnie, wcale nie mam ochoty słuchać swoich koncertów i symfonii tylko tak, jak ja je kiedyś słyszałem. To wciąż nowe trendy wykonań sprawiają, że nadal chętnie ich słucham bez znudzenia.

Długo nie miałem pojęcia, że cztery pieśni Griseya są muzyczną medytacją nad śmiercią postrzeganą jako przekraczanie progu, a bohaterami tej drogi są kolejno anioł, cywilizacja, głos ludzki i cała ludzkość. Szczerze powiedziawszy, wiedza ta ani trochę nie zmieniła mojego postrzegania tej muzyki. Fascynowało mnie nie jej przesłanie, lecz odmienność od moich przyzwyczajeń, cudowne zachwianie mojego muzycznego komfortu słuchania muzyki obłaskawionej.

Dołączenie do muzyki przez Griseya szczegółowo opisanego przesłania doceniłem dopiero przy finałowej Berceuse, bo absolutnie nie wpadłbym na to, że ta delikatna kołysanka nie zwiastuje ostatecznego snu, lecz przebudzenie ludzkości kiedyś wyzwolonej wreszcie z egzystencyjnego koszmaru. To według niego „muzyka świtu ludzkości”.

Dla plastycznego opisu swej wizji Grisey skorzystał z eposu o Gilgameszu, w którym lament nad zniszczonym światem ustępuje nadziei wzbudzonej w chwili, gdy Utnapisztim – pierwowzór biblijnego Noego – otworzył właz swojej arki i zapłakał, widząc świat pustym, lecz po chwili, gdy światło dzienne padło na jego policzek, a wypuszczony na zwiady gołąb, który powrócił do arki, opisywał radosnym gruchaniem ląd, na którym mógł wylądować, wola życia wygrała z lamentem.

Obdarowany przez mitycznych bogów nieśmiertelnością Utnapisztim uświadamia Gilgameszowi nieuchronność śmierci, lecz poruszony jego tęsknotą za zmarłym przyjacielem Enkidu, poddaje króla Uruk próbie niespania, której ten niestety nie przechodzi, co pozbawiło go możliwości uzyskania życia wiecznego. Na pocieszenie Utnapisztim przekazuje mu wiedzę o tym, jak można odnaleźć ziele, które ma właściwość przywracania młodości. Gilgamesz odnajduje ziele w otchłani morza, lecz zanim zdążył je spożyć, kradnie mu je wąż, zdobywając dar wielokrotnego zrzucania swej skóry.

Zmęczony i zrozpaczony Gilgamesz – w dwóch trzecich bóg, w jednej trzeciej człowiek – usypia, a we śnie pojawia mu się Enkidu – pół zwierzę, pół człowiek – przekonując przyjaciela, by pogodził się z ziemskim losem…

Grisey zmarł w tym samym roku, w którym skomponował ten cykl pieśni medytujących o śmierci, a jego nadzieja na promień słonecznego światła wiecznie oświetlający co raz to nową ludzkość przeplata się z lękiem, że kołysankę o przebudzeniu cywilizacji prędzej czy później usłyszą przede wszystkim roboty, pozyskujące co chwilę nowsze podzespoły… Zupełnie jak wąż…

INSPIRACJA WPISU: