Długotrwała wymuszona przerwa w prowadzeniu kroniki uzmysłowiła mi dość dokuczliwie, jak bardzo, nawet tu w DNM-ie, uzależniony wciąż jestem od materii, od potrzeb, których zaspokojenie wymaga dostępności odpowiednich środków.

Co prawda od czasu do czasu przybywa do naszego Domu Nieśmiertelnego Muzyka ktoś z nadal aktywną kartą kredytową, ale potrzebujących, jak się okazuje, jest tak wielu, że musiałbym ustawić się w kolejce proszących, co nie za bardzo mi odpowiada.

Trzeba będzie jednak pokonać dumę, bo opłaty za dostęp do Nekronetu, za abonamenty serwisów streamingowych, za nowy aparat słuchowy i za samo prawo publikowania kroniki wymagają posiadania coraz większych i całkiem przyziemnych środków finansowych.

Postanowiłem wyłuszczyć swój problem mieszkańcom DNM-u podczas bankietu urządzonego na moją cześć z okazji siedemsetnego wpisu w kronice. Jak się okazało, głównymi pomysłodawcami przyjęcia byli ci, o których jeszcze nie zdążyłem napisać. Miłe i mobilizujące…

Od pierwszych chwil rautu towarzyszyła nam wspaniała muzyka jakby specjalnie stworzona na takie okazje. Wprowadzając miły nastrój, nie dominowała jednak klimatu spotkania, lecz dość dyskretnie snuła się pomiędzy gośćmi, chwytając ich od czasu do czasu w rytmy, które choć taneczne, nie pobudzały do zaprzestania biesiadowania.

Szybko dowiedziałem się, że słuchamy „Muzyki stołowej” Telemanna i przyznać muszę, że takiego mistrzostwa w towarzyszeniu ucztom możnowładców i arystokratów, jakie w XVIII wieku osiągnął Georg Philipp, nie udało się później powtórzyć chyba nikomu, choć wielu z nas grywało „do kotleta”.

Postanowiłem osobiście podziękować Telemannowi za muzyczną oprawę biesiady, lecz długo nie mogłem odnaleźć go pośród gości. Dopiero napotkany Franz Liszt wskazał mi zamyśloną postać siedzącą na zewnątrz stołówki na ocienionej wieczornym zmierzchem ogrodowej ławeczce.

– Nie za zimno? – zagaiłem.

– Grzeje mnie żar wspomnień – odpowiedział z nostalgicznym uśmiechem, wyglądającym jednak prawie jak grymas.

– Uczestniczyłem w wielu ważnych ucztach i biesiadach, i choć nigdy nie bywałem głównym daniem, a raczej tylko przystawką, to jednak były takie lata, gdy żadna z wielkich imprez nie mogła odbyć się i obyć bez mojej muzyki.

– Nie zapraszano mnie wprawdzie do stołów i tylko z daleka mogłem chłonąć podawane potrawy, ale mimo tego czułem się ważny i niezbędny. Moja muzyka towarzysząca biesiadnikom była tak zróżnicowana jak serwowane menu.

– Hors d’oeuvre z królika i przecieru z soczewicy – proszę bardzo; ozory jagnięce owinięte w pergamin – co to dla mnie; kurczaki à la reine – nie ma sprawy… A może Crème brûlée lub duszone wiśnie na deser? – nic mnie nie mogło zaskoczyć. Uczta mogła trwać nawet cztery godziny, a ja zapewniałem muzyczną przyprawę do każdego z dań.

– Moja muzyka biesiadna okazała się tak smakowitym kąskiem, że byłbym głupcem, gdybym nie spróbował osiągnąć z niej korzyści. Dzięki temu, że grano ją na królewskich i książęcych bankietach, stała się wysublimowaną przyprawą dodającą prestiżu arystokratom, szlachcie, wysokim urzędnikom państwowym, wojskowym i duchownym.

– Zaproponowałem im subskrypcję, która czyniła z nich szlachetnych mecenasów kultury i okazało się, że był to pomysł znakomity. 185 abonentów zamówiło 206 prenumerat ekskluzywnego wydania mojej „Muzyki stołowej”. Wśród nich aż trzydzieści osiem osób należało do rodziny królewskiej lub do szlachty, a subskrypcje opłacono nie tylko z Niemiec, ale również z Anglii, Francji, Holandii, Danii, Norwegii, Szwecji i Hiszpanii.

– Wyobraź sobie Ludwiku, że w pierwszej połowie XVIII wieku aż pięćdziesiąt dwie z dwustu sześciu subskrypcji pochodziło od patronów z zagranicy. Nawet Händel zakupił ją z Londynu…

Patrzyłem na Telemanna z nieukrywaną zazdrością i podziwem, i, słowo daję, że nie wiem, jak i kiedy usłyszałem sam siebie, proszącego o wsparcie:

– Bardzo bym chciał, choć w części posiąść twoje umiejętności. Też by mi się przydali patroni…

INSPIRACJA WPISU: