Gdybym miał kiedyś ogłosić plebiscyt na najbardziej niedocenione arcydzieło muzyki klasycznej, to bez wahania zagłosowałbym na Fantazję C-dur Schuberta. Przyćmiona przez wiele innych pereł kameralistyki, które wyszły spod pióra Schuberta, długo musiała czekać na zasłużoną renomę, której nie przeszkodziło nawet dość powszechne wśród najwybitniejszych nawet skrzypków i pianistów przekonanie o najwyższej skali technicznych i emocjonalnych trudności tej pozornie niepozornej fantazji.

Wystarczył błąd w ustalaniu programu jednej z Schubertiad i umieszczenie ze wszech miar niebanalnej fantazji na samym końcu długiego wieczorno-nocnego programu, a część publiczności i co gorsze jeden z obecnych na sali krytyków poczuli się tak zmęczeni trudami dnia i utworu, że wyszli w trakcie koncertu. Zła fama poszła w świat…

Z pokorą również i ja muszę przyznać, że długo pomijałem tę fantazję, sparzony nieudacznym wykonaniem, na które trafiłem jako pierwsze. Na szczęście nadrabiam zaległości i jak spragniona nut gąbka chłonę kolejne wykonania, delektując się wirtuozerią solistów i mistrzowsko kołyszącą się emocjonalną karuzelą Schuberta. A wszystko to zasługa Paganiniego.

Parę dni temu Niccolò odwiedził Franza w jego pokoju i jak wynika z późniejszych opowieści zszokowanego Schuberta, przeprosił go za zgoła niezamierzone odebranie mu splendorów należnych Franzowi za wspaniały benefisowy koncert. Dopytywał jednocześnie o losy Josefa Slavika, którego poznał osobiście na jednym ze swoich wiedeńskich koncertów.

Gdy dowiedział się, że to właśnie Schubert za pieniądze zarobione na swoim jedynym benefisie kupił Slavikovi bilet na koncert Włocha, nie potrafił zrozumieć, jak to było możliwe, że tak wybitnego skrzypka, którego powszechnie nazywano „czeskim Paganinim”, nie było stać na nie najwyższy przecież wydatek.

Schubert wykorzystał chwilę i nakłonił Włocha, aby posłuchał fantazji, którą Franz napisał specjalnie dla dwudziestojednoletniego Slavika. Zauroczony Paganini spędził u Schuberta kilka godzin, a następnego dnia z samego rana zastukał do moich drzwi:

– Koniecznie trzeba spopularyzować fantazję C-dur Schuberta — niemalże krzyknął już od progu.

Podszedł do mojego stolika, gwałtownym ruchem, który nie dopuszczał sprzeciwu, położył na nim stos nagrań fantazji Franza i wyszedł bez słowa, nawet na mnie nie patrząc.

Długo się zastanawiałem, jak ukarać butę Paganiniego. Usiadłem w fotelu i intensywnie dumając, bezwiednie włączyłem pierwszą płytę z góry zostawionego przez Włocha stosu.

Już po chwili zamknąłem oczy, złożonymi jak do modlitwy dłońmi przesłoniłem usta i poddałem się muzyce tak niespodziewanej i tak niezwykłej, jakiej dawno już nie słyszałem.

Moje zmysły oszalały, nie potrafiąc się zdecydować, na którym z instrumentów skupić swoją uwagę. Perły nad perłami. Zrozumiałem, co mówili ci, którzy dobrze zagraną fantazję Franza uznawali za arcytrudny majstersztyk…

Nawet nie usłyszałem, kiedy do pokoju wszedł Schubert…

– Pukałem, ale nie słyszałeś mistrzu. Muszę ci coś powiedzieć o Paganinim. To jakiś straszny gbur. Zaprosiłem go wczoraj do siebie, a on włączył pierwszą płytę, potem drugą i kolejne, i przez kilka godzin nie odzywał się do mnie ani słowem. W końcu, nie pytając mnie o zgodę, zgarnął płyty i dopiero przy samych drzwiach przystanął, odwrócił się i powiedział:

– I pomyśleć, że ja za te kilka koncertów w Wiedniu, które niechcący odebrały tobie benefisowych widzów, zarobiłem dużo więcej niż ty przez całe życie! – po czym odwrócił się, machnął jakoś dziwacznie swoimi wielkimi dłońmi i bez pożegnania wyszedł. No po prostu istny gbur…

Z zupełnie nieoczekiwaną u siebie łagodnością pokierowałem Franza w stronę fotela i powiedziałem:

– Usiądź, proszę, coś ci opowiem o tym gburze…

INSPIRACJA WPISU: