Długo po wyjściu Schuberta zastanawiałem się, nie po raz pierwszy zresztą, nad znaczeniem wpływu przypadków na losy twórców i trwałość ich spuścizny. Czy gdyby na okładce przejmującej „Fantazji” Franza widniało moje nazwisko, a nie jego, to również na kolejne jej wykonanie trzeba byłoby czekać ponad 40 lat?

Bardzo często zdarza mi się, że spotykam w naszym Domu Nieśmiertelnego Muzyka zupełnie mi nieznane osoby. Z tego, z kim się przyjaźnią i ilu mają tych przyjaciół i znajomych, domyślam się, z jakiej przybyli epoki i jak byli za swego życia cenieni i szanowani.

Koło Ravela na przykład, w znakomitej z nim komitywie przebywa na co dzień dość skromnie wyglądający osobnik, któremu kłania się większość Francuzów, a ja wciąż nie mam pojęcia, kim on jest.

Dziś szczególnie zwrócił na siebie moją uwagę, bo wciąż podchodzą do niego kolejne osoby i wyraźnie mu czegoś gratulują. Był już Roussel, Dutilleux, Dukas, Debussy, Faure, Ibert, Poulenc i kilku jeszcze Francuzów. Na dłużej zawitał również Igor Strawiński wyraźnie wdzięcznie zaprzyjaźniony z moim nieznajomym. Biorąc pod uwagę, jak wiele czasu Strawiński spędził w Paryżu, nie powinno mnie to dziwić.

Nie wytrzymałem. Wyczekałem do momentu, kiedy Igor wracał na swoje miejsce i zapytałem bezpiecznie:

– Co to za okazja?

– Z okazji 150. rocznicy urodzin Florenta pojawiają się liczne nowe nagrania jego kompozycji. Właśnie ukazało się kolejne wykonanie jego poematu stworzonego na bazie baletu o losach Salome. Byłem mu pogratulować…

Strawiński wysunął w moją stronę nierozpakowaną jeszcze płytę, a ja tak jakby od niechcenia rzuciłem okiem na okładkę: Florent Schmitt. Dałbym głowę, że to Niemiec albo Austriak, a tu proszę, jaka niespodzianka: Francuz…

– Gdyby nie Florent to pewnie nigdy nie napisałbym swojego „Święta wiosny”. On nas pobudził i obudził. Dzięki niemu muzyka Paryża nie miała już wyłącznie kolorytu Ravela i Debussy’ego. Zachowując subtelną nastrojowość, intensywną żywiołowość i wyrafinowaną orkiestrację impresjonizmu dodał tę tak typową niemiecką symfoniczność, chroniąc się jednak skutecznie przed germańską metafizycznością i mitologizacją muzyki…

– Zwróć uwagę, że mówisz do Niemca — uśmiechnąłem się do Igora, aby się upewnić, że zrozumiał żart…

– Ja jestem Florentowi wdzięczny podwójnie: i za otworzenie oczu i za dedykację „Tragedii Salome” właśnie dla mnie. Z wielkim przekonaniem napisałem do niego zaraz po premierze: „Boże, to jest piękne! To jedno z największych arcydzieł muzyki współczesnej”.

– Czemu więc został zapomniany?

– Naprawdę nie wiem. Kiedyś wyglądało to zupełnie inaczej. Gdy Diagilew wystawiał w 1912 roku w Ballets Russes nowy balet Ravela „Daphnis et Chloé” to w honorowej pięcioosobowej loży siedział Maurice, jego matka i brat oraz ja i właśnie Florent Schmitt.

Igor ucichł, a po chwili dopowiedział jakby z lekką obawą, że mówi zbyt głośno:

– Może warto byłoby zapytać Schoenberga? Florent go nie znosił…

– Zostawmy to — uciąłem wątek, nie czekając na to, co Igor może jeszcze powiedzieć na temat Arnolda — powiedz lepiej, z czym najbardziej kojarzy ci się muzyka Schmitta…

– U Florenta Salome wcale nie oczekuje za swój taniec głowy Jana Chrzciciela. Wcale o tym nie myśli, na polecenie matki chce wyłącznie uwieść Heroda i na tym się skupia, tańcząc tak, aby wyeksponować swoje wdzięki. Do dziś pamiętam Idę Rubinstein, która w 1919 tańczyła na scenie nago…

– Chodziło mi raczej o muzyczne wspomnienia…

Igor uśmiechnął się, a po chwili dodał:

– Gdybyś ty mistrzu widział ją, jak przerażona otrzymaną głową Jana Chrzciciela wrzuca ją do morza, które natychmiast zamienia się w krwawy akwen, a muzyka Florenta wiernie oddaje jej przerażenie i panikę wywołaną zobaczoną wizją, w której wali się pałac Heroda, płoną zalesione góry i następuje ostateczna zagłada świata, to nie zwracałbyś aż tak bardzo uwagi na strój tancerki lub jego brak…

– Ty jednak właśnie to zapamiętałeś przede wszystkim…

– Ot, taka frywolna dusza ze mnie…

INSPIRACJA WPISU: