Niewiele brakowało, a mocno bym się naraził Edwardowi Elgarowi. Parę dni temu napotkałem go w naszej DNM-owej bibliotece, gdy wypożyczał kilka tomików poezji Szekspira o XV-wiecznych królach Anglii i towarzyszyłem mu w drodze powrotnej, a on przez cały czas rozpływał się w zachwytach nad niebotycznym kunsztem słowa autora, którego ja, wstyd się przyznać, znałem dokładniej tylko z opowieści o losach Romea i Julii.

Dopiero gdy podeszliśmy pod drzwi wejściowe budynku, w którym obaj mieliśmy swoje kwatery, Edward odważył się wypowiedzieć zdanie, do którego od kilku minut przygotowywał sobie grunt:

– Dałbyś się mistrzu zaprosić do mnie. Nie mam wprawdzie takiego sprzętu, jak Liszt, ale mam za to akurat w rękach książki Szekspira o losach Henryków IV i V, i proszę cię, abyś wziął udział w eksperymencie, jaki mam zamiar przeprowadzić…

Zaciekawił mnie na tyle, że dałem się zaprosić. I tak nie miałem do kogo iść…

Po wejściu do pokoju Edward położył książki na stoliku, miłym, wręcz usłużnym gestem wskazał mi swój fotel, poprawiając na nim wcześniej narzutę, i wyciągnął kilka płyt, na których zobaczyłem znane mi imię Falstaffa.

Od razu skojarzyłem go z rubasznym bohaterem opery Verdiego, a Edward szybko pochwalił moją pamięć, jeszcze szybciej dodając, że wzorcem tej postaci jest dość żałosny bohater damsko-męskich przygód z „Wesołych kumoszek z Windsoru” Szekspira.

– Ja też napisałem coś o Falstaffie – powiedział dość niepewnym głosem.

– Nie zasnę? – zażartowałem dość okrutnie.

– Być może – burknął Elgar – ale jeśli nawet, to nie będziesz spał sam…

Znowu mnie zaciekawił, ale nie dałem tego po sobie poznać. Zaczęliśmy słuchać i muszę przyznać, że szału nie było. Owszem, dużo cudnych brzmień orkiestry i poszczególnych instrumentów, ale zupełnie nie rozumiałem, co mówi do mnie ta muzyka.

Chyba nie potrafiłem ukryć swojego zawodu, bo Edward powstrzymał mnie przed komentarzem i wyprzedzająco powiedział:

– Obiecałem eksperyment, więc pozwól mistrzu, że zanim posłuchamy ponownie, przeczytam ci fragmenty Szekspira dotyczące każdej z części mojego „Falstaffa”, każdego użytego tematu, każdego wykorzystanego instrumentu.

Myślałem, że mnie zanudzi, ale gdy zacząłem kojarzyć poszczególne muzyczne sceny z kolejnymi wersami Szekspira czytanymi przez Elgara, wskazującego jednocześnie palcem w wybrane fragmenty rozłożonej przede mną partytury „Falstaffa” musiałem wyglądać na szczęśliwie zdumionego, bo obserwujący mnie Edward powiedział tylko:

– Słuchamy ponownie? – a ja, jak otumaniony, kiwnąłem tylko głową i ponaglająco pomachałem dłonią.

To, co bez znajomości literackiego tła wydawało mi się przesadne, czasami niezrozumiałe i wręcz chaotyczne, teraz nabrało tak wyrazistych kształtów, że muzyka chwilami przypominała słowa i całe rozbudowane zdania lub portrety albo panoramiczne obrazy.

Dopiero teraz doceniłem mistrzostwo przebogatej instrumentacji i plastycznej orkiestracji.

Okiem Szekspira i uchem Elgara zobaczyłem i usłyszałem Falstaffa jako korpulentnego jegomościa o dość miłej aparycji i szlachetnej postawie, który bryluje w towarzystwie Hala – następcy tronu, księcia Walii, syna Henryka IV Lancastera.

Książę Hal garściami korzysta z uroków życia, a znakomitym kompanem do żartów, pijaństwa, bijatyk i amorów staje się dla niego starzejący się rycerz, który pomimo tego, że jest zepsuty do cna, ma jednak w sobie wylewną radość życia i poczucie humoru, które imponują księciu.

Hal jako karczemny kompan toleruje Falstaffa, ale nie darzy go szacunkiem. Kpi z niego jak z dworskiego błazna. Podpuszcza go nawet do dokonania rabunkowego napadu, a gdy Falstaff cieszy się łupem, sam zostaje okradziony przez druhów księcia, którzy zwracają ukradziony majątek prawowitym właścicielom, pękając później ze śmiechu nad wymyślnymi tłumaczeniami podpuszczonego staruszka.

Upokorzony i ośmieszony Falstaff upija się i zasypia, chrapiąc przy tym w głos i śniąc o młodości, gdy był szczupłym paziem na dworze księcia Norfolk.

Ze snu wyrywa go książęce wezwanie, by zwołać wojska na zbliżającą się bitwę z rebeliantami. Falstaff rekrutuje „armię strachów na wróble”, ale nawet przy tej okazji szuka sposobu na obłowienie się, przyjmując liczne łapówki od unikających służby wojskowej.

W samej bitwie przez większość czasu udaje martwego, a po jej zakończeniu kaleczy zwłoki słynnego Henry’ego Percy’ego zabitego w rycerskim boju i sobie przypisuje zasługę pokonania głównego wroga króla i księcia.

Niezweryfikowana wieść o pokonaniu w boju pod Shrewsbury samego Percy’ego, któremu Szkoci nadali przydomek „Hotspur”, co w przenośni oznaczało kogoś w gorącej wodzie kąpanego, rozeszła się szerokim echem wśród uczestników boju. Nawet sam Falstaff w nią uwierzył…

Prawda wychodzi jednak na jaw, a Falstaff odurzony winem i krótkotrwałym fałszywym rycerskim hołdem należnym pogromcy wielkiego angielskiego rycerza ucieka przed wstydem w długotrwały sen, wspominając beztroską młodość przeleżaną w jabłoniowych sadach West Country. Tym razem z drzemki budzą go heroldowie, ogłaszający śmierć króla Henryka IV i wstąpienie na tron jego syna – księcia Hala.

W pośpiechu podąża do Londynu na koronację „przyjaciela”, ale nowy król Henryk V, jego dawny kompan od kielicha, brutalnie odrzuca swojego starego towarzysza bijatyk i amorów. Czasy beztroskiego księcia Hala bezpowrotnie minęły. Dla Falstaffa zabrakło miejsca nawet we wspomnieniach.

Zdruzgotany i zawiedziony Falstaff umiera w samotności, lecz nawet na łożu śmierci tęsknie wspomina czasy, gdy wydawało mu się, że jest przyjacielem Hala. Sama śmierć Falstaffa jest pokazana tak krótko i prosto, jak miałkie i bez znaczenia okazało się dla nowego króla życie kompana z lat, które w nowej sytuacji należało wyrzucić z pamięci.

Krótki drugoplanowy werbel i po wszystkim…

INSPIRACJA WPISU: