Okazuje się, że jestem nawet dość cierpliwy, choć cierpliwy wybiórczo.

Trzy dni mi zajęło przesiąkanie muzyką Blocha tak, aby nie tylko ją słyszeć, ale by również zacząć o niej myśleć. Starczyło mi cierpliwości na kilkadziesiąt wykonań tego cudnego dialogu słów i myśli Salomona i wciąż jeszcze tą muzyką od czasu do czasu oddycham…

Z kronikarskiego obowiązku, wciąż nucąc pod nosem Blocha, podjąłem próbę posłuchania dzieł powstałych już w XXI wieku i szybko okazało się, że moja cierpliwość ma bardzo krótkie nóżki… Koncertu skrzypcowego Unsuk Chin wysłuchałem wprawdzie trzy razy, ale na kameralny utwór Juliana Andersona „Book of Hours” wytrzymałości starczyło mi już tylko na dwie próby…

Zatęskniłem za Bachem… i szybko tego pożałowałem!

Okazało się, że przepiękne „Wariacje Goldbergowskie”, które chronologicznie były kolejnym arcydziełem mojego mistrza, nagrano ponad 600 razy. Dopiero teraz dotarł do mnie sens krążącego po DNM-ie żartu, że gdyby nie te wariacje to współczesny przemysł fonograficzny mógłby zbankrutować…

Czynnikiem sprzyjającym temu, że każdy poważny klawesynista i pianista (niezależnie od swej płci) uważał za punkt honoru nagranie własnej autorskiej wersji wariacji, był fakt pozostawienia przez Bacha bardzo niewielu instrukcji dotyczących tempa i frazowania, pozostawiając je do uznania wykonawcy.

A więc hulaj dusza, piekła nie ma! Różnorodność zastosowanych temp, liczba wykonanych powtórzeń, ilość i rodzaj wykorzystanych ozdobników lub ich brak, kontrasty dynamiki i swobodne stosowanie pauz potrafiły zróżnicować czas wykonania wariacji od 40 do 90 minut!

Wielu wykonawców nagrywało „Wariacje Goldbergowskie” kilkakrotnie by wraz z rozwojem muzycznej osobowości dokonywać korekt swoich wykonań, tak by wyrażać coraz bardziej dojrzałą ich wersję. Niektórych kompozycja ta prześladowała przez całe życie…

Młodziutki Kanadyjczyk Glenn Gould w wieku pomiędzy 22 a 27 rokiem życia zagrał wariacje Bacha 27 razy na koncertach rozsianych po całym świecie, korzystając z niezwykłej popularności studyjnego nagrania z 1955 roku, którego sprzedano wówczas ponad 100 000 kopii. Każdy z kolejnych koncertów służył doskonaleniu interpretacji. Wariacje opanowały Goulda wręcz chorobliwie.

Ostatni raz na żywo wykonał je 25 kwietnia 1961 roku w Los Angeles, a przez kolejne 20 lat studiował Bacha z taką determinacją, że w 1981 roku niedługo przed swoją śmiercią poważnie schorowany Gould nagrał całkowicie odmienną wersję wariacji, której tylko w roku wydania sprzedano na świecie ponad 2 000 000 kopii. „Wariacje Goldbergowskie” na długie lata stały się testamentowymi „Wariacjami Goulda” i nie zmieniły tego liczne słowa krytyki wskazujące częste „dziwactwa” wykonań Kanadyjczyka.

Muszę przyznać, że cierpliwości powinienem się uczyć właśnie od Bacha. To on, starając się wysłuchać każdej nowej wersji, niejeden raz przychodził do mnie… na skargę, łapiąc się za głowę i dobrze pamiętam, że taka też była jego pierwsza reakcja na grę Glenna Goulda.

Każde następne wykonanie nadal przyrównywane jest do gry Goulda. Przed nim wydawało się, że można je zagrać wyłączne na dwumanuałowym klawesynie, a grającym na fortepianie grozi całkowite poplątanie rąk. Dziś liczba różnorodnych wykonań fortepianowych znacznie przewyższa ilość wersji klawesynowych. Wydaje się, że nawet Johann Sebastian całkowicie zaakceptował wykonywanie swoich wariacji na fortepianie, choć nadal krzywi się na inne wydumane aranżacje, których coraz to więcej.

Biorąc pod uwagę jak wielka fala krytyki spadła ostatnio na Lang Langa za to, że pozwolił sobie na całkowicie własną interpretację wariacji, pewnie w najbliższych dniach znów zobaczę mego mistrza rwącego sobie włosy z głowy. A może cierpliwie poczeka, aż Chińczyk dojrzeje podobnie jak Gould…? Ja jego gry wysłuchałem z przyjemnością… ale ja nie jestem Bachem!

INSPIRACJA WPISU: