Nie znoszę takich sytuacji. Jak ja mam się wytłumaczyć, sam doprawdy nie wiem jak. Może jednak po kolei…

Gdy wracałem wczoraj nad ranem po całonocnym czuwaniu u Rachmaninowa w towarzystwie odprowadzającego mnie Musorgskiego, natknęliśmy się na Jeana, który wyglądał tak, jakby od dawna wyczekiwał na moment, kiedy będę szedł do stołówki na śniadanie.

Gdy zobaczył mnie z Modestem, trochę się speszył, choć po jego smutnej jak prawie zawsze minie trudno było zauważyć jeszcze jakieś dodatkowe emocje. Z trudem przełamał wewnętrzny opór i udając, że nie zauważa Rosjanina, zwrócił się do mnie, nie próbując nawet ukrywać swoich intencji. Tak mi się przynajmniej w pierwszej chwili wydawało.

– Dzień dobry mistrzu. Obiecałem kiedyś, że zaproszę cię na którąś z symfonii Wilhelma Stenhammara, pamiętasz?

Szczerze mówiąc, nie utkwiło mi to w pamięci, ale dla dobra sprawy kiwnąłem głową, potwierdzając słowa Jeana, a on, lekko uspokojony, kontynuował:

– Zauważyłem, że doszedłeś w kronice do roku 1915, a mój przyjaciel Wilhelm właśnie wtedy skomponował swoją drugą symfonię i nawet był z niej dumny, choć podkreślał jednocześnie, że nie może się ona równać z moją „Piątą”, której pierwszą wersję też w tym samym roku mnie udało się ukończyć…

– Aha – powiedziałem niespiesznie, a w rozbawionym duchu pomyślałem: tu cię mam, smutny Janie… – po czym całkiem poważnym tonem dodałem: na razie koniecznie muszę odpocząć, ale zobaczę, co da się zrobić.

Dość bezceremonialnie ominąłem Jeana, pożegnałem się z Modestem i zamknąłem przed oboma drzwi do mojego pokoju.

Autentycznie wyczerpany nocnymi przeżyciami zrezygnowałem ze śniadania, ale słowa Jeana nie dawały mi spokoju. Odnalazłem drugą symfonię Stenhammara, wysłuchałem kilku wykonań i ani przez chwilę muzyka Szweda nie wzbudziła we mnie choćby cienia takiego światła lub dreszczyku tak przeszywającego uszy, jak doznawałem tego podczas misterium u Rachmaninowa.

I jak ja mam mu o tym powiedzieć?

Po chwili pomyślałem jednak, że tak naprawdę to wcale nie mam żadnych zobowiązań wobec Wilhelma, a i Jean być może wykorzystał tę sytuację wyłącznie do promocji swojej symfonii. Jeśli to o niej napiszę, a przecież ją znam i uwielbiam, to problem zniknie. Przynajmniej dla Jeana…

To chyba naprawdę wyjątkowe dzieło dla Fina i ogólnie dla Finów. Jean przyznawał, że tworząc ten utwór, musiał „walczyć z Bogiem”, który jednak w swej łaskawości „uchylił drzwi do nieba i dało się usłyszeć niebiańską orkiestrę, grającą tę właśnie symfonię”, której brzmienie wystarczyło zapamiętać i zapisać.

Finowie zaś, od czasów walki o odzyskanie państwowej autonomii, na którą odważyli się po wybuchu rewolucji u rosyjskiego okupanta w 1905 roku, traktowali Sibeliusa jak ikonę patriotyzmu za skomponowane przez niego utwory przepełnione dumą z bycia Finem i wierną miłością do ojczystego kraju. Większość ludności nie miała pojęcia, że ich idol jeszcze wtedy nie potrafił mówić po fińsku, rozmawiając głównie po szwedzku.

Uwielbienie Sibeliusa w jego ojczystym kraju przełożyło się na otrzymywane przez Jeana hołdy i nagrody, a z okazji pięćdziesiątej rocznicy urodzin ogłoszono w kraju na jego cześć święto narodowe, dla uświetnienia którego rząd fiński zamówił nową symfonię bezpośrednio u samego jubilata.

Być może właśnie radosne okoliczności powstania piątej symfonii sprawiły, że nie jest ona tak pesymistycznie ponura, jak jej poprzedniczka, choć zadumy i niepewności również i tutaj nie brakuje.

Przeczuwam w tej symfonii ogrom treści, jaką próbuje przekazać Jean, ale niczego nie jestem pewien, a przyznać muszę, że rozmowa z nim samym jest dla mnie dość trudna. Ostatnio, gdy próbowałem go niewinnie zagaić pytaniem, dlaczego wciąż jest smutny nawet tutaj, Sibelius spojrzał na mnie jakimś nieobecnym wzrokiem i powiedział tylko:

– A widziałeś tutaj przelatujące łabędzie?

Obaj zamilkliśmy, no bo cóż mogliśmy więcej dodać. Wszyscy w Domu Nieśmiertelnego Muzyka od dawna wiemy o tym jego marzeniu, by znów zobaczyć i usłyszeć klucz przelatujących łabędzi. Ten widok i towarzyszący mu łopot skrzydeł tych pięknych ptaków krążących nad jeziorem Jean uznał w swoim pamiętniku za jedną z najpiękniejszych chwil w swoim życiu, a muzyczną parafrazę ich lotu uczynił głównym tematem swej urodzinowej symfonii.

Być może to właśnie to zapatrzenie się w nieboskłon podczas pracy nad swoją „Piątą” sprawiło, że Sibelius odczuwał „jakby to Bóg Wszechmogący zrzucił kawałki mozaiki na podłogę nieba i poprosił, aby to właśnie on odtworzył pierwotny wzór”. 

Dla wielu słuchaczy tej nowej symfonii ważne również było to, że stało się jasne, że Sibelius nie będzie podążał drogą coraz śmielej wytyczaną przez Schoenberga, czego można było się obawiać po drobnych sygnałach w „Czwartej”. Nieprzekraczalną granicą na tej drodze okazał się punkt, za którym było już tylko „szaleństwo lub chaos”.

Na poddanie się szaleństwu Sibelius był stanowczo zbyt skandynawski, a opanowywanie chaosu za pośrednictwem atonalności, tak jak robił to Arnold, zupełnie nie pasowało do muzycznej wrażliwości Johana Juliusa Christiana zwanego Janne, bo tak brzmiały jego pierwotne imiona, zanim zaczął korzystać ze znalezionych w majątku swego wuja Johana wizytówek, na których wuj postanowił nadać swemu imieniu francuskie brzmienie Jean.

Rodzinne wspomnienia nie były jednak dla Jeana zbyt radosne. Ojciec zmarł na tyfus w latach ciężkiego głodu, a jednym z niewielu obrazów, jaki zachował w pamięci trzyletni wówczas Janne, był moment, gdy siedział na kolanach taty, który czytał mu bajki Andersena z książeczki, na której okładce dumnie frunęły dwa białe dzikie łabędzie…

Może to właśnie siła tego wspomnienia odcisnęła na charakterze symfonii z „Hymnem łabędzi” tak wielkie piętno, że skłoniło to dyrygenta Osmo Vänskä do intrygującej refleksji:

Mam ochotę płakać pod koniec tego utworu, jest w tym coś oczyszczającego. Nie tak bardzo wzrusza mnie kosmiczna głębia w tym utworze, ale to, że czuję się pocieszony i prowadzony jak małe dziecko”.

INSPIRACJA WPISU: