Początek XX wieku utrwalił pozycję Paryża jako europejskiej, co równało się w tym czasie również i światowej, stolicy wszelakich sztuk pięknych. W jakimś stopniu sprzyjała temu dość duża swoboda obyczajowa Paryżan i Paryżanek, co sprawiało, że każdy twórca z łatwością mógł tu znaleźć swoją muzę, niezależnie od jej płci.

Jedną z największych muz ówczesnego Paryża była Misia z domu Godebskich, znana pod nazwiskami swoich kolejnych mężów jako Misia Natanson, następnie Misia Edwards, a w końcu Misia Sert.

Córka Belgijki i Polaka, rzeźbiarza Cypriana Godebskiego, zdominowała towarzyskie życie kulturalne Paryża i już za życia stała się legendą. Jak pięknie napisał o niej Jan Lechoń była „bojowniczką wielkiego i wiecznego sprzysiężenia przeciw małości, prostactwu i brzydocie, sprzysiężenia, które nazywamy sztuką”.

Przez jej salon, a czasami również i przez sypialnię przewinęli się najwięksi z największych.

Picasso, Proust, Verlaine, Cocteau, Gide, Monet, Mallarmè, Touluse-Lautrec, Renoir, Diagilew, Strawiński, Satie, de Falla, Vaughan-Williams gościli u Misi z nadzieją, że albo ona sama, albo jej efemeryczni goście wyzwolą w nich twórczy dar, jak antyczne muzy.

W salonie i w sypialni u Misi spotkać można było również Coco Chanel, którą Misia nazywała „siostrą duszy”, choć podobno również i jej ciało było Misi bardzo bliskie.

Jednym z wyjątków, który starał się unikać Misi, był Maurice Ravel. Być może brało się to z przekonania, jakiemu hołdował Ravel, że artysta nie powinien się żenić ani mieć dzieci, bo i siebie, i ich uczyniłby nieszczęśliwymi. Misia była dla Ravela zagrożeniem, któremu łatwo mógł ulec…

Podczas pobytów w Paryżu zawsze wybierał wielokroć skromniejszy salonik przyrodniego brata Misi – Cypriana Godebskiego, zwanego Cipą i jego żony Idy. Jednym z argumentów za takim wyborem była ulubiona przez Ravela dwójka dzieci Godebskich – Jean i Mimi.

Maurice uwielbiał cudze dzieci, potrafił opuścić nudne spotkania, by udać się na dziecięcy plac zabaw i bawić się tam na huśtawce lub w piaskownicy. Również dzieci uwielbiały zabawnego i skłonnego do wygłupów Ravela.

Dzieci Cipy i Idy Godebskich nie potrafiły docenić faktu, że Ravel specjalnie dla nich napisał muzykę koloryzującą bajki, który czytywał im, trzymając je na kolanach.

Ravel, mając świadomość, że dzieci mają odpowiednio 6 i 7 lat postarał się, aby muzyka była wyjątkowo prosta i stworzył ją tak, aby oboje dzieci mogły grać ją wspólnie na jednym fortepianie.

Bajki o Śpiącej Królewnie, o Tomciu Paluchu, o Cesarzowej Pagód, o Pięknej i Bestii oraz o Zaczarowanym Ogrodzie nie zmotywowały do nauki Jeana i Mimi, które nigdy nie zagrały „Bajek babci Gąski”.

Rok później Ravel zaaranżował bajki na orkiestrę, a w kolejnym roku opracował z nich suitę baletową.

Instrumentacja nadała bajkowym miniaturkom kolorytu, z którego już słynął Ravel, ale mnie kusiło, aby sprawdzić, jak brzmiały pierwotne fortepianowe wersje na cztery dziecięce rączki.

Poprosiłem Ravela o wskazanie najciekawszego wykonania, a on bez wahania wskazał mi Marthę Argerich i Michaiła Pletniewa. Szybko zrozumiałem dlaczego…

Prosta muzyka brzmi pod ich palcami jak wyrafinowany poemat: dziecięco bajkowy, ale bogaty muzycznie; pobudzający niewinną wyobraźnię, ale wyrafinowany dla uszu; łatwy do zrozumienia, ale wymagający wysiłku, by rozróżnić dłonie na klawiaturze.

Dla mnie po prostu bajka!

INSPIRACJA WPISU: