Dopiero niedawno dotarło do mnie, że przez długie lata podświadomie szukałem w naszym Domu Nieśmiertelnego Muzyka kogoś, na kogo mógłbym przelać tutaj swoją wieloletnią ziemską troskę nad tym nicponiem Karlem.

Rodziny podobno się nie wybiera, ale niezależnie od tego ja naprawdę kochałem swego siostrzeńca. Może byłem dla niego zbyt wymagający, zbyt srogi i apodyktyczny, ale troszczyłem się o niego może nawet zbyt naiwnie.

Duża ilość wolnego czasu spowodowała, że zacząłem sobie przypominać nasze losy i doszedłem do wniosku, że Karl był bardzo skuteczny w pozyskiwaniu spadków. Nie tylko ja dałem się złapać…

Zacząłem się zastanawiać, jak to jest możliwe, że Karl próbował popełnić samobójstwo, strzelając sobie w głowę i tylko się zadrasnął? Naprawdę ciekawe… Wziąłem go po tym zdarzeniu na rekonwalescencję do wioski Gneixendorf, a towarzyszył nam jego wuj Johann, którego młodzik tak zauroczył, że ten, zamiast przepisać majątek na żonę, obdarzył nim Karla.

Bardzo źle już się wtedy czułem, a po powrocie do Wiednia miałem gorączkę, opuchnięte kończyny, kaszel i trudności w oddychaniu. Przeprowadzono kilka operacji, aby usunąć nadmiar płynów z mojego brzucha i Karl cierpliwie siedział przy moim łożu aż do grudnia, do moich ostatnich Świąt…

W styczniu wstąpił do wojska w Iglau i już go nie zobaczyłem. Gdy jednak otrzymałem od niego list zaczynający się: „Mój drogi Ojcze…”, natychmiast uczyniłem go jedynym swoim spadkobiercą…

Czemu moje uczucia do siostrzeńca przeniosłem tutaj na Granadosa? Sam tego nie rozumiem…

Może zaważył ten krótki skowyt mojej duszy, gdy zobaczyłem rysunek na okładce hiszpańskiej gazety „España” z 6 kwietnia 1916 roku, na którym Wagner i ja witamy w bramach nieba Enrique’a Granadosa, przepraszając go w imieniu niemieckiego narodu.

Na Wagnerze rysunek ten nie zrobił żadnego wrażenia, ale ja tęskniąc za kimś, kim mógłbym się opiekować jak Karlem, obdarzyłem Granadosa rzadko u mnie spotykanym ciepłem.

Wielokrotnie siadaliśmy u mnie tylko we dwóch i słuchaliśmy jego muzyki, a on opowiadał mi o Hiszpanii widzianej oczyma ukochanego przez siebie Francisco Goi. Najczęściej słuchaliśmy przepięknej suity fortepianowej „Goyescas”, tak mocno przepojonej klimatem obrazów Goi, że nawet i bez nazwy jednoznacznie pokazującej źródło inspiracji, moja wyobraźnia bezbłędnie poprowadziłaby mnie śladami „Beethovena z włosami Meduzy”, jak czasami nazywano Goyę.

Dziś po raz pierwszy to ja odwiedziłem Granadosa i zaraz po wejściu do jego pokoju, na wprost bujanego fotela, w którym siadywał, zauważyłem portret miło uśmiechającej się kobiety.

Granados posadził mnie na fotelu i podążając za moim wzrokiem, podszedł do portretu, czule położył dłoń na ramie i powiedział:

– To Amparo, moja żona, a portret zrobiono tuż przed naszym rejsem do Ameryki….

– Wielki europejski sukces „Goyescas” sprawił, że mój amerykański przyjaciel Ernest Schelling namówił mnie do napisania opery bazującej na tematach z suity i obiecał, że załatwi mi jej wystawienie w Metropolitan Opera House w Nowym Jorku.

– Operę napisałem i pomimo wielkiego strachu przed podróżą przez ocean, ruszyliśmy z żoną na podbój Stanów Zjednoczonych. Przyjęto mnie tam po królewsku, bardzo dużo zarobiłem i to nie tylko za koncerty, ale dostałem nawet darowizny od niektórych bardziej bogatych niż ja. Ignacy Paderewski, Fritz Kreisler i kilku innych wybitnych obdarowało mnie łączną kwotą 5100 dolarów. Nigdy nie miałem tylu pieniędzy.

– Czułem się jak w niebie i tylko kolor tego nieba nie przypominał mi jakoś Hiszpanii. Postanowiliśmy wrócić…

– Bilety mieliśmy wykupione na hiszpański liniowiec „Antonio López”, który płynął bezpośrednio do Barcelony, ale w ostatniej chwili poprosił mnie o recital w Białym Domu sam prezydent Wilson. Nie mogłem i nie chciałem odmówić…

– Przesunęliśmy powrót i ruszyliśmy w rejs do Londynu holenderskim statkiem „Rotterdam”. W Londynie przesiedliśmy się na pokład parowca „Sussex” i ruszyliśmy przez Kanał La Manche…

– Na pokładzie parowca znalazłem fortepian i z radością grałem swoje „Goyescas” coraz bardziej przybliżające nas do Hiszpanii…

– Mój minirecital przerwany został przez krzyk kapitana statku, który zauważył zbliżającą się w naszą stronę torpedę. Pomimo tego, że trafiony „Sussex” nie zatonął w całości, to moja żona i ja znaleźliśmy się w wodzie…

– Trzymałem się jakiegoś krzesła i z oddali widziałem Amparo resztkami sił przytrzymującą się jednej z tratew. Postanowiłem dopłynąć do niej i do tratwy. Było daleko… Gdy zobaczyłem moją ukochaną żonę puszczającą krawędź tratwy i znikającą pod wodą, z rozpaczy zrezygnowałem z dalszego płynięcia… I tak oto jestem…

– Niemcy z łodzi podwodnej zatopili nasz pasażerski statek i nie ratowali rozbitków, Brytyjczycy „zaopiekowali się” całym naszym majątkiem zarobionym w Stanach, a ja wylądowałem tutaj bez żony, witany przez Wagnera i czule na mnie patrzącego Beethovena. Dobre i to…

INSPIRACJA WPISU: