Muszę przyznać, że od czasu, gdy zacząłem pisać kronikę, coś się we mnie zmieniło. Uważany byłem za nieskorego do rozmów gbura i mało kogo obchodziło, co czuję, nie słysząc, i z jakiego powodu tak chętnie zamykam się w sobie w wyrazie buntu…

Szybko zresztą nadszedł taki moment, w którym nie chciało mi się nawet nazywać tego, przeciw komu się buntowałem…

Pisząc kronikę, zacząłem rozmawiać, dużo rozmawiać, choć zazwyczaj tylko z samym sobą. To i tak bardzo wiele.

Dzisiaj od samego ranka towarzyszy mi muzyka Arvo Pärta i wydawało mi się, że będę miał wiele do powiedzenia, ale niespodziewanie zamilkłem całkowicie. Coś sprawiło, że nie chciałem się ani zachwycać, ani modlić, ani buntować, ani zachwalać…

Słuchałem „Litanii” Arvo i podświadomie czułem, że żadna myśl, żadne słowo nie powinny zakłócić ani jednej nuty. Tkwiłem w muzyce, która wyzwalała we mnie jakąś tęsknotę za Absolutem, i jakiś niepokój, czy byłbym mile widziany…

Gdy skończyłem dwudziestą czwartą modlitwę złotoustego Jana Chryzostoma, z których każda wybrzmiewała w kolejnych godzinach wyznaczanych biciem gongu lub uderzeniami w kotły, muzyka została i nie chciała mnie opuścić, a we mnie coś szarpnęło boleśnie, by za chwilę wypowiedzieć, jakby całkowicie bez mojego udziału, najkrótszą recenzję, jakiej mógłbym użyć:

– Boże, jakie to piękne!

Jak ja dawno nie używałem tego imienia…

Czy to wpływ muzyki, czy tęsknota duszy? Nie wiem, naprawdę nie wiem. Myślę jednak, że ta „Litania” to muzyka, która potrafi oddzielić ziarno od plew…

Dobrze byłoby wiedzieć! Ziarno czy plewy?

INSPIRACJA WPISU: