Ci Polacy są po prostu niesamowici. Każda próba odebrania im wolności, prawa wyboru, każda zauważona niesprawiedliwość, każda możliwość wyrażenia solidarności ze słabszymi, sprawiają, że Polki i Polacy stają w zwartym szeregu, gotowi bronić zagrożonych lub pokrzywdzonych i wcale im to nie przeszkadza, by chwilę po załatwieniu szlachetnych spraw, wdać się w niekończące się spory pomiędzy dotychczasowymi sojusznikami.

Może to właśnie ta łatwość wyzwalania sporów podtrzymuje w nich stałą gotowość do reakcji, zdolność do działania i wyrażania swoich poglądów, pozwalając jednocześnie na zachowanie zarówno empatii, jak i refleksyjnego krytycyzmu. Kto wie?

Moment, w którym Schubertowi udało się namówić Chopina do wyjścia ze swego pokoju, aby dać świadectwo geniuszu Zimermana, na pewno przejdzie do historii naszego Domu Nieśmiertelnego Muzyka.

Mając tę scenkę doskonale w pamięci, wcale nie powinienem się dziwić widokowi Fryderyka na czele grupki Polaków, a jednak mimo wszystko nie potrafiłem ukryć zaskoczenia.

Bardziej niż widok bojowo nastawionego Chopina zadziwił mnie jednak mężczyzna, którego kiedyś już spotkałem i nawet został mi przedstawiony, ale nie mogłem sobie przypomnieć jego imienia. Otoczony z każdej strony przez kolegów, wyraźnie próbował wydostać się z kręgu, jakby nie chciał uczestniczyć w zapowiadającym się wydarzeniu.

– Nie wstydź się Witoldzie — łagodnie odezwał się Fryderyk, po czym zwrócił się ku mnie i powiedział dość zaczepnie:

– Zauważyłem, że bardzo chętnie piszesz mistrzu o moich miłościach i miłostkach. Postanowiłem ułatwić ci sprawę. Uwielbiałem rozdawać kobietom prezenty z moich kompozycji. Już jako młodzieniec wpisywałem do dziewczęcych sztambuchów krótkie utworki, dedykując je za uśmiech, za połysk włosów, za czułe słówka, za czar i powab, za piękno kobiecości…

Chopin wyciągnął zza pazuchy perfekcyjnie złożoną kartkę, spojrzał na nią rozchyloną, później na mnie, a następnie na Witolda. Podszedł do niego, położył mu rękę na ramieniu, jakby pasował go na rycerza i królewskim tonem wypowiedział tylko jedno słowo: WALCE, po czym ponownie zerkając na kartkę, zaczął cichutko czytać:

– Walca Es-dur dedykowałem Laurze Horsford — Fryderyk uśmiechnął się na miłe wspomnienie, a po chwili czytał dalej:

– Walc As-dur to Józefina — „nie ma w nim ani jednej chmurki, samo słońce” (Jarosław Iwaszkiewicz).

– Pierwszego Des-dur dedykowałem Konstancji Gładkowskiej, ale następny to już Delfina Potocka – melancholijna ulotność. Następnie cis-moll – egzaltowana baronowa Charlotta Rotchild i „liryczny ból doprowadzony aż do szału” (James Huneker).

Kolejnego As-dur zapisałem Katarzynie Branickiej — siostrze żony Zygmunta Krasińskiego, z którym rywalizowałem o Delfinę, a następnego Marii Wodzińskiej, z którą nawet się zaręczyłem…

Chopin zamilkł i widać było wysiłek, z jakim próbuje sobie przypomnieć wizerunek niedoszłej żony, a gdy wreszcie zrezygnowany niepowodzeniem otrząsnął się z zadumy, wypowiedział jedynie:

– Słusznie nazwano go pożegnalnym… – mówiąc to, Fryderyk odwrócił się do mnie tyłem, podszedł do wciąż niespokojnego Małcużyńskiego, wyciągnął do niego dłoń, jakby zapraszał go do walca i rzucił w przestrzeń melancholijnie brzmiące:

– Adieu…

INSPIRACJA WPISU: