Już dawno tak szczerze się nie uśmiałem. Okazało się, że moja muzyka ma zastosowanie nawet do łagodzenia małżeńskich potyczek. Nieźle jak na starego kawalera…

Utworem posiadającym mediacyjną moc okazała się moja „Siódma”, którą Wagner nazwał kiedyś „apoteozą tańca”, a sprytnym beneficjentem tej nazwy stał się Australijczyk Ross Edwards cierpliwie i długo dowodzący swojej żonie Helen, że pomimo tego, że ma dwie drewniane nogi i całkowity brak tanecznego drygu, będzie jednak potrafił napisać radosną muzykę porywającą do tańca.

Dowodem na to byłem ja!

Nie da się ukryć, że nie potrafiłem tańczyć, i chyba właśnie to sprawiało, że tych swoich nieporadnych ruchów zwyczajnie i po prostu wstydliwie nie znosiłem. Jak pokazała „Siódma”, wcale mi to jednak nie przeszkodziło w stworzeniu muzyki, która mogłaby ożywić nawet Pinokia.

Podobnie myślał o sobie Edwards…

Już kiedyś zwróciłem na niego uwagę, bo jako jeden z niewielu przyznawał się do tak silnego kryzysu muzycznego, że przez kilka lat nie tylko nie mógł komponować, ale także samo słuchanie muzyki sprawiało mu fizyczną wręcz udrękę.

W najpustszym okresie swojego życia Edwards wraz z tęskniącą za tańcem żoną i z ich synkiem zamieszkali w małej wiosce Pearl Beach na północ od Sydney na granicy „pełnego dzikiej przyrody” Parku Narodowego Brisbane Water, gdzie „letnie dni były owinięte w trutnie cykad z ich tajemniczo gwałtownymi startami i zatrzymaniami, a wieczorami pojawiały się także inne zwierzęta”.

Skrzydlata orkiestra i towarzyszący jej chór sprawiły, że Edwards otworzył się na dźwięki natury, uznając je za pierwotne i jednocześnie ostateczne.

„To było po prostu intensywnie ekstatyczne – niebo było błękitne, ciepłe powietrze drżało wrzaskami tysięcy papug, a mnie opanował nieodparty impuls do tańca”.

Znając swoje taneczne ograniczenia, Edwards nie pobiegł z tą wieścią do żony, lecz z nową nadzieją zasiadł nad papierem nutowym z głębokim postanowieniem tworzenia muzyki ku „celebracji lekkości, radości i witalności, które miały przynieść efekt uzdrawiający i podnoszący na duchu”.

Pięknym dowodem nowej muzyki Edwardsa jest jego jedyny koncert skrzypcowy o nazwie „Maninyas”, stosowanej później ogólnie dla wielu jego dzieł skomponowanych w tym australijskim stylu.

W wywiadzie udzielonym Grahamowi Abbottowi Edwards wyznał, że kontakt z naturą „wyrwał go z jego pustelni”, w której „tworzył muzykę dla innych pustelników” i przeniósł go w muzycznie inspirujący świat ptaków, żab, cykad i papug, w którym ogarniająca go ekstaza musiała znaleźć upust w dziełach wreszcie sprawiających mu radość…

Zaczął tworzyć „z miłością i z entuzjazmem” to, co „dyktowało mu serce” i doczekał się opinii kompozytora, którego „muzyka w naturalny sposób wywołuje stan medytacyjny” (Graham Williams).

Nie wiem, czy da się pogodzić medytację z tańcem, ale spróbuję… sobie to wyobrazić, bo tańczyć na pewno nie zamierzam…

INSPIRACJA WPISU: