Zawsze byłem chorobliwie uparty, ale gdy dochodzi do tego jeszcze wybredność, to zaczynają się kłopoty. Od kilkunastu godzin nie potrafię się zdecydować na wybór najciekawszego dla mnie wykonania „Koncertów brandenburskich”, a mimo tego coś mnie powstrzymuje przed zwróceniem się o pomoc do Johanna Sebastiana.

Może to wstyd, że nie potrafię, może chęć zaimponowania, że potrafię… sam już nie wiem.

Zwłaszcza chęć zaimponowania nie powinna być obca Bachowi. Szukając lepszej posady, różnych się imał sposobów.

Gdy jego wymarzony pracodawca książę Leopold postanowił ożenić się ze swoją kuzynką Fryderyką Henriettą von Anhalt-Bernburg, która nie dość, że była całkowicie niemuzykalna, to jeszcze, nie rozumiejąc muzyki Bacha, mocno go znienawidziła, a pieniądze przeznaczane dotychczas na utrzymywanie orkiestry wolała wydawać na inne uciechy, dla wszystkich muzyków zatrudnionych na dworze w Köthen jasne stało się, że skończył się złoty czas twórczej swobody i hołubienia artystów.

Bach w tajemnicy przed księciem zebrał sześć swoich najlepszych koncertów orkiestrowych, pięknie je osobiście wykaligrafował, oprawił i wysłał jako podanie o pracę do poznanego parę lat wcześniej w Berlinie margrabiego brandenburskiego Christiana Ludwiga, dołączając do partytur coś w rodzaju poddańczego „curriculum vitae”:

„Tak jak miałem to szczęście kilka lat temu być wysłuchanym przez Waszą Królewską Wysokość, na mocy rozkazu Waszej Wysokości, i jak wtedy zauważyłem, że Wasza Wysokość czerpał przyjemność z małych talentów, które Niebiosa mi dały dla muzyki i żegnając się z Waszą Królewską Wysokością, Wasza Wysokość raczył zaszczycić mnie rozkazem wysłania Waszej Wysokości niektórych fragmentów moich utworów: dlatego zgodnie z najłaskawszymi rozkazami Waszej Wysokości pozwoliłem sobie spełnić mój najskromniejszy obowiązek wobec Waszej Królewskiej Mości, przesyłając obecne koncerty, które przystosowałem do kilku instrumentów; błagając Waszą Wysokość z całą pokorą, aby nie osądzała ich niedoskonałości surowością tego roztropnego i wrażliwego gustu, o którym wszyscy wiedzą, że ma Wasza Wysokość do dzieł muzycznych, ale raczej, aby miał dobroć, by zachować Jego życzliwą łaskę dla mnie i przekonać się, że nie mam nic bardziej na sercu niż być zatrudnionym w niektórych okazjach bardziej godnych Jego i Jego służby, i wziąć pod rozwagę głęboki szacunek i najpokorniejsze posłuszeństwo, które w ten sposób staram się Mu okazać”.

No i jak ja miałbym iść do Bacha i razem z nim czytać tę laurkę? Przecież pękłbym przy nim ze śmiechu!

Całe szczęście, że dla margrabiego i dla jego muzyków koncerty okazały się zbyt trudne, bo inaczej Bach mógłby go zalizać na śmierć. To, że Brandenburczyk odłożył koncerty do skrzyni, z której sprzedano je po jego śmierci za równowartość dzisiejszej jednej muzycznej płyty, również i dla Bacha okazało się zbawienne.

W czerwcu następnego roku zmarł w Lipsku kantor Johann Kuhnau, co otworzyło Bachowi drogę do posady w kościele św. Tomasza, która okazała się muzycznie dużo atrakcyjniejszą opcją niż Berlin, w którym nie doceniono najpiękniejszych barokowych koncertów, jakie dzisiaj znamy…

INSPIRACJA WPISU: