Być może przyjdzie mi przyznać się do błędu, choć bardzo tego nie lubię. Podszedł dzisiaj do mnie John Tavener i podziękował mi za wpisy o Strawińskim, czego zupełnie się nie spodziewałem, zwłaszcza że jeden z nich bardziej był o koniu, a drugi o Coco Chanel.

Okazało się jednak, że Igor był dla Johna główną inspiracją do stania się kompozytorem, co patrząc na charakter tworzonej później przez Johna muzyki, mocno mnie zaskoczyło. Nie była to jednak jedyna niespodzianka. Lekko poirytowany jego ocenami na temat mojej mszy napisałem parę miesięcy temu dość zaczepny tekst o Johnie, a on przełknął złośliwostki o sobie i wyraźnie nadal szukał ze mną kontaktu.

Jeszcze jedno mi się w nim dziś spodobało. Odnalazłem jego wypowiedź na temat krytyków muzycznych, którzy nie potrafili docenić jego wspaniałej muzyki na wiolonczelę i orkiestrę o „opiekuńczej chuście” Matki Bożej. John nie miał im za złe tego, że nie polubili jego muzyki, lecz płytkość ich recenzji, co wyraził w sposób dość bezpośredni:

Nie znają źródeł, z których pochodzi moja muzyka. Oni są ignorantami. Nie znają użytego przeze mnie bizantyjskiego systemu tonów. Prawdopodobnie nie czytali Ewangelii. Dla nich muzyka to ciąg kropek na papierze”.

No, no, chyba go jednak polubię…

John powiedział dzisiaj także coś, co będę musiał głęboko przemyśleć. Tłumacząc się ze swojej oceny mojej „Missa Solemnis”, powiedział mi, że wprawdzie dałem ludzkości „bardzo wielką sztukę”, ale „nie jest to muzyka sakralna”. Żeby odnaleźć w muzyce prawdziwy element sacrum, należałoby według niego cofnąć się aż do średniowiecza.

Najbliżej średniowiecznego sacrum ten wychowany z domu prezbiterianin poczuł się w Kościele prawosławnym: „Byłem przerażony władzą, jaką inne kościoły sprawowały nad światem. Wolałem bardziej platońską postawę Kościoła prawosławnego od raczej surowego arystotelesowskiego charakteru Kościoła katolickiego”.

Gdy w 1987 roku wiolonczelista Steven Isserlis — brytyjski potomek krakowskiego rabina Mosze ben Israela Isserlesa z XVI wieku zgłosił się do Tavenera z prośbą o krótki utwór związany z muzyką prawosławną, nie mógł się spodziewać, że kompozytor poruszony głębią jego wiary, przygotuje dzieło przekraczające rozmiarem pełnowymiarowy koncert.

Osnową dzieła stały się wydarzenia z roku 902, kiedy to oblężonym przez Saracenów mieszkańcom Konstantynopola ukazała się Maria zwana w greckim Kościele prawosławnym Theotokos, czyli „nosicielką Boga”.

Matka Boża otoczona przez zastęp aniołów i świętych ukazała się wiernym zgromadzonym w kościele Najświętszej Marii Panny, znajdującym się niedaleko bram miasta. Przechowywano tu kilka relikwii, w tym chustę w kształcie welonu, którą objawiona Maria opiekuńczo okryła modlących się w kościele.

Tavener postanowił namalować nutami odpowiadającą tej scenie „liryczną ikonę muzyczną”, która przemówiłaby do słuchaczy „skuteczniej niż język teologii”, a rolę Marii Matki Bożej powierzył niemilknącemu przez cały utwór śpiewowi wiolonczeli.

W 2003 roku Tavener powiedział w wywiadzie dla BBC, że zawsze próbował tworzyć „niestworzoną muzykę Boga”, a najprostszym sposobem było znalezienie „muzyki, która już istnieje w kosmosie”. Jako człowiek głęboko religijny traktował muzykę jako „esencję Boga”, a sam proces komponowania muzyki sakralnej uznawał za przejaw swojej „troski o Boga”.

Po wielokrotnym odsłuchu różnych wykonań „The Protecting Veil” szczerze wierzę, że piękno tej muzyki pochodzi z przepełnionego głęboką duchowością wnętrza duszy Johna. Wraz z upływem czasu coraz bardziej czułem się otoczony dźwiękiem śpiewającej wiolonczeli jak ochronnym welonem i co dziwne, z każdą kolejną mijającą transcendentną minutą tej przejmującej muzyki byłem coraz dalej od religii, a coraz bliżej absolutnego piękna.

Już cię lubię Johnie Tavenerze!

INSPIRACJA WPISU: