Dzisiejszy dzień dobitnie pokazał mi, jak bardzo muszę podkreślać subiektywny charakter wszystkich wygłaszanych ocen i opinii.

Przed wejściem na stołówkę stali pogrążeni w dość ekspresyjnej rozmowie Debussy i Ligeti. Szybko się okazało, że czekają właśnie na mnie i mają mi, a zwłaszcza węgierski Austriak, sporo do powiedzenia:

– Każdy z nas ma swoich wybrańców, każdy ma swoich Krystianów, a ty ich mistrzu pomijasz – zaczął z wyraźną pretensją w głosie Ligeti.

Nie potrzebowałem nic więcej do porannego rozbudzenia, a ponieważ krótko spałem i byłem trochę, hmm, nie w humorze, burknąłem niezbyt uprzejmie:

– Owszem, każdy też może prowadzić własną kronikę…

Riposta okazała się celna, bo Ligeti cofnął się o krok, uśmiechnął pojednawczo i dużo spokojniejszym tonem powiedział:

– Pominąłeś mistrzu wczoraj Pierre-Laurenta Aimarda, a on też pięknie zagrał „Preludia” Claude’a. Ja go cenię tak, jak Debussy i ty cenicie i kochacie Zimermana.

– Masz z tym jakiś problem? – wtrącił się Claude.

– No nie, tak tylko mówię… „Mój” Aimard stał się nierozłącznie związany z „Etiudami”, których zestaw komponowałem przez kilkanaście lat i część z nich dedykowałem właśnie jemu jako pierwszemu wykonawcy.

– Potrzebowałem niezwykle sprawnego pianisty, bo moje etiudy z założenia miały być ekstremalne, horrendalnie trudne, wysoce wirtuozowskie i w moim przekonaniu Aimard wywiązał się z zadania genialnie.

– To niezwykły talent. Gdy miał 12 lat został „adoptowany” przez Oliviera Messiaena i jego żonę, pianistkę Yvonne Loriod. W wieku 19 lat rozpoczął współpracę z Pierre Boulezem w Ensemble InterContemporain, a chwilę potem sam Alfred Brendel zaprosił go do wspólnych projektów, żartobliwie komentując, że ze względu na tę samą u nich „smutną minę klauna” Aimard stanowi jego alter ego.

– Wybrałem go do premiery „Etiud” spośród naprawdę wielu młodych wybitnych pianistów, ale muszę przyznać, że nie miał ze mną łatwo. Kiedyś wszedłem na scenę podczas koncertu i nakazałem mu ponowne wykonanie którejś z etiud, bo moim zdaniem zagrał ją za wolno…

– W jednym z wywiadów Aimard wspominał tę chwilę, mówiąc, że grał już niemożliwie szybko, a ty i tak nie byłeś zadowolony. Przyznał wtedy, że „Ligeti może być okropny dla swoich interpretatorów”.

– No cóż, moje „Etiudy” „to nie muzyka jazzowa, ani Chopin, ani Debussy, a jeszcze mniej konstrukcje matematyczne”. Są to wirtuozowskie utwory fortepianowe składające się z „brzęczących mas, które przemieszczają się, rozdzielają i przenikają w siebie nawzajem — pływające sieci, które rozrywają się i plączą…”.

– Podobno opowiadałeś mu swoją wyprawę rowerową w Kalifornii, gdy musiałeś pedałować pod górę podczas gwałtownej burzy.

– A i owszem, tak było. Ledwie wtedy przeżyłem. Skomponowałem wówczas trzynastą etiudę i nazwałem ją „Diabelskie schody”. Oczekiwałem od pianisty, aby każdy, kto będzie jej słuchał „poczuł ten ogromny wysiłek, daremny i bezużyteczny”, żeby odczuł tę walkę z samym sobą, szukanie sposobu pokonania własnych granic i załamanie po porażce z kataklizmem wyrażone zniekształconym, brzydkim dźwiękiem…

– Aimard powiedział, że ta etiuda „jest prawie nie do zniesienia”…

– Właśnie o to go prosiłem, aby taka się wydawała!

INSPIRACJA WPISU: