Zupełnym zaskoczeniem było dla mnie to, jak wielkim zainteresowaniem cieszyła się wzmianka o Johnie Adamsie. Czyżby to była reakcja biorąca się z tęsknoty za współczesną muzyką klasyczną brzmiącą klasycznie, lecz na wskroś współcześnie?

Ja sam zaintrygowany Adamsem wielce, każdą wolną chwilę w minionym tygodniu poświęcałem na słuchanie kolejnych jego utworów i muszę przyznać, że po raz pierwszy od wielu miesięcy z dużą niecierpliwością czekałem na piątek, kiedy pojawia się w kronice muzyka współczesna.

Gdy po raz pierwszy usłyszałem, powtarzaną często w różnych czasach i do różnych osób przypisaną notkę, że Adams to „współczesny Beethoven” żachnąłem się jak zawsze, gdy słyszałem to porównanie.

Nie, żeby to było niemiłe, nie, tak nie powiem. Miło być wzorcem, do którego przyrównuje się innych, ale ja słyszałem to już tyle razy i tyle razy kwitowałem to uśmiechem politowania, że już mnie te porównania wręcz irytują. Nie tym razem…

Uderzyła mnie niesamowita swoboda, z jaką Adams panuje nad orkiestrą i zdolność do tworzenia muzyki, która obejmuje słuchaczy w swe ramiona i nie wypuszcza z nich aż do momentu, kiedy dokona całkowitej dominacji, a gdy to osiągnie, rozluźnia swój oplot i delektuje się tęsknotą uwolnionego za dalszym uściskiem.

Ja też dałem się objąć tej muzycznej anakondzie…

Mój odbierający oddech dusiciel przybrał dzisiaj postać symfonii, tak to bezsprzecznie jest symfonia, którą Adams przewrotnie nazwał „Harmonielehre”, jakby chciał pokazać Schoenbergowi, który użył tej nazwy w swoim traktacie o muzyce, na czym polega prawdziwe studium wiedzy o harmonii.

Czytając różne wywiady z Adamsem, zwróciłem uwagę, że wielką wagę przykłada on do swoich snów. Ponad rok próbował stworzyć symfonię zleconą mu przez orkiestrę z San Francisco i jej dyrygenta Edo de Waarta i bezradny dzień po dniu wyrzucał do kosza kolejne zabazgrolone kartki.

Pewnej nocy przyśnił mu się jednak wielki supertankowiec płynący po Zatoce San Francisco, który nagle we śnie Adamsa wystartował pionowo jak kosmiczna rakieta, wzbudzając rytmiczny hałas i szum pozostawionych w oddali wirów wody. Adams wstał z łóżka, podszedł do fortepianu i zaczął walić z całej siły mollowe akordy, które stały się zaczynem całej symfonii.

To jednak jeszcze nie koniec. Trzecią część swojej symfonii nazwał „Meister Eckhardt and Quackie”, bo zobaczył we śnie swoją córkę Emily (nazywaną w rodzinie „Quackie”) jak jeździ po niebie na plecach średniowiecznego niemieckiego mistyka, Mistrza Eckhardta, „unosząc się wśród gwiazd jak postacie namalowane na wysokich sufitach starych katedr”. Jakie mądrości szeptała mu do ucha ta niewinna duszyczka?

Nie zdradzę ani słowem, jak Adams poradził sobie z tymi sennymi inspiracjami. Sami musicie posłuchać, ale uwierzcie mi, że warto…

Mnie podczas słuchania „Harmonielehre” zadziwiła również, po raz kolejny zresztą, oczywista skądinąd różnorodność wizji tej samej muzyki prezentowanej przez różnych dyrygentów. To naprawdę coś pięknego i jak dla mnie wręcz ożywczego.

Pierwszy nagrał tę symfonię Edo de Waart, później swoją wspaniałą wersję dołożył Simon Rattle, niedawno cudownie odmiennie nagrał ją Kent Nagano, a każda z nich jest całkowicie różna od wykonania prowadzonego przez samego Adamsa. Coś wspaniałego!

Wygląda na to, że jeszcze nie raz spotkamy się z Adamsem, a ponieważ John wciąż żyje, to życzę mu na resztę jego dni jeszcze wielu wspaniałych, inspirujących snów. Nie spiesz się…

Zresztą, czy ja będę umiał z nim rozmawiać? Jeśli on nawet we śnie rozpoznał Mistrza Eckhardta, studiował Carla Junga, co widać po środkowej części jego symfonii, którą poświęcił mitowi o królu Anfortasie, którego rany były wieczne i nigdy nie mogły zostać uleczone, co Jung przekształcił w archetyp impotencji i depresji. Ech, będzie ciężko… Bardzo żałuję, że tak mało wiem! Może chociaż moja muzyka mnie obroni. Nie każdy musi być filozofem…

INSPIRACJA WPISU: