Tak mnie zaciekawiła wczoraj proza Henry’ego Millera, że postanowiłem podejść do biblioteki, aby spytać o dwa pozostałe tomy „Różoukrzyżowania”. W drzwiach minąłem się z Brittenem i Pearsem, którzy z wyraźnym zainteresowaniem przyglądali się okładce świeżo wypożyczonej książki, na której widniał przystojny młodzieniec.

Dyżurnym bibliotekarzem okazał się dzisiaj pochodzący z Wenecji Bruno Maderna, który przeglądał otwarty zbiorek nowel Tomasza Manna, oddany przed chwilą przez Brittena i jego partnera.

– To bardzo ciekawe, wprawdzie dotyczy poetów, ale myślę, że i my muzycy często ulegamy podobnym refleksjom. Posłuchaj Mistrzu, jak pięknie pisał Mann:

…my, poeci, nie możemy iść drogą piękną, żeby nie przyłączył się eros i nie narzucił się na przewodnika; ba, choćbyśmy byli nawet bohaterami na swój sposób i dzielnymi wojownikami, to jesteśmy jak kobiety, gdyż namiętność jest naszym wywyższeniem, i naszą tęsknotą musi pozostać miłość — to jest nasza rozkosz i nasza hańba. Widzisz więc teraz, że my, poeci, nie możemy być ani mądrzy, ani godni. Że z konieczności schodzimy na manowce, z konieczności musimy być rozpustnikami i awanturnikami uczucia. Mistrzostwo naszego stylu to kłamstwo i błazeństwo, nasza chwała i godność to krotochwila, zaufanie tłumu do nas w najwyższym stopniu jest śmieszne, wychowanie ludu i młodzieży przez sztukę jest zuchwałym i karygodnym przedsięwzięciem. Bo jakżeby miał być zdatny na wychowawcę ten, który ma niepoprawny i naturalny pociąg do przepaści?

– Zaciekawiła mnie ta książka, bo zobaczyłem na okładce swoje rodzinne miasto i tytuł „Śmierć w Wenecji”. W pierwszej chwili myślałem, że to kryminał, ale szybko okazało się, że to dużo bliższa Brittenowi opowieść o homoseksualnej platonicznej miłości do młodego chłopca z Polski o imieniu Tadzio.

– Bohater noweli — literat Gustaw von Aschenbach zakochuje się w młodzieńcu przypominającego mu boskiego Apollo i spędza całe dnie, obserwując go na plaży Lido i w weneckim hotelu. Dla niego przedłuża swój pobyt w zagrożonej epidemią cholery Wenecji i ostatecznie umiera, mając przed oczyma do ostatnich chwil widok wielbionego chłopca wchodzącego w morze.

Nie bardzo interesowały mnie dalsze losy Tadzia, ale Maderna nie zamierzał zaprzestać swojego monologu:

– Musi być w tym coś bardzo osobistego, bo ja pamiętam, że Britten i Pears przybyli kiedyś do Wenecji na letni wypoczynek. Może to właśnie wspomnienia z tamtego pobytu sprawiły, że Britten jako temat swojej ostatniej w życiu opery wybrał postać Tadzia na weneckiej plaży.

Zaciekawiony opowieścią o operze Brittena pożegnałem się z Maderną, zapominając nawet o celu swej wizyty. W pokoju przygotowałem sobie napoje i przekąski, zasiadłem w fotelu i wybrałem na Spotify kultowe wykonanie opery Brittena, oczywiście z Peterem Pearsem w roli wielbiącego Tadzia literata.

Słuchałem już kilku oper Benjamina, ale ta zaskoczyła mnie charakterem napisanej muzyki, która towarzyszy śpiewowi w sposób niezwykły, tak jakby była przezroczysta. Nieustannie podkreśla sens słów i emocji bohaterów, ale ani ich nie przykrywa, ani też nie chowa się w ich tle. Jest wciąż obecna i nie daje się przykryć śpiewem, lecz towarzyszy mu, jak morze nieustannie obmywające piaski plaży Lido.

Mówi się, że Britten opisał w tej operze całe swoje życie, podczas którego szukał piękna i prawdy, by u schyłku swych dni zrozumieć, że był jedynie biernym obserwatorem coraz bardziej oddalającej się rzeczywistości, tak, jak Aschenbach obserwujący utęsknionego młodzieńca zanurzającego się w morzu. Ten symboliczny obraz i ta realnie odczuwana tęsknota stały się wiernymi towarzyszkami ostatnich lat życia Brittena. Nic więc dziwnego, że słychać je również w muzyce.

Każda z postaci opery ma swój odrębny muzyczny wizerunek. Świat Tadzia i jego towarzyszy jest całkowicie odmienny od barw namalowanych dla podstarzałego amatora młodej miłości. Sam Tadzio cały czas milczy i nie okazuje żadnego zainteresowania Aschenbachem, a jego milczenie podkreśla całkowitą niezdolność do porozumienia pomiędzy nimi. Literat z całą swoją znajomością mitologii, literatury, sztuki i z życiowym bagażem doświadczeń staje całkowicie bezradny wobec nieosiągalnego dla siebie piękna…

Jak inaczej mógłby muzyk opisać życiowe rozterki, piękne wspomnienia i dozgonne marzenia, jeśli nie muzyką. Taka jest właśnie opera Brittena, a „Śmierć w Wenecji” śmiało można nazwać jego muzycznym testamentem. Pięknym testamentem. To nie oznacza jednak, że staje się on wzorcem do naśladowania. Miał rację Tomasz Mann, że artysta nawet jeśli tworzy piękno, wcale nie musi być wychowawcą ani drogowskazem…

INSPIRACJA WPISU: