Znowu piątek. Wprawdzie Sława Rostropowicz absolutnie nie miał nic przeciwko temu, abym go odwiedzał z prośbą o radę w wyborze współczesnych utworów, to jednak czułem jakieś skrępowanie przed zbyt częstym zawracaniem mu głowy. Może dam radę sam coś znaleźć? Najpierw jednak pójdę na śniadanko, podobno dzisiaj ma być coś pysznego…

W stołówce czekało mnie niestety spore rozczarowanie, bo zapowiadanym rarytasem okazała się dawno u nas nieserwowana zupa mleczna. Kasza manna na mleku, brr…

Jak się szybko okazało, nie tylko ja byłem zawiedziony przygotowanym posiłkiem, a najgłośniej swoje niezadowolenie wyrażał Dymitr Szostakowicz. Jego powszechnie znane poczucie humoru pozwoliło mu na żartobliwe przytyki, że czuje się jak dzidziuś lub jak bezzębny dziadek…

Zauważył mnie i puszczając do mnie oczko, odszedł od lady, wziął mnie pod rękę i powiedział:

– Mam u siebie w pokoju coś znacznie lepszego, zapraszam…

Poddałem się kulinarnej inicjatywie Szostakowicza i posłusznie ruszyłem za nim. Nagle Dymitr obrócił się ku mnie i z udawaną groźną miną powiedział:

– Widziałem tydzień temu gesty Sławy, który próbował cię odwieść od mojej „Czternastej” i wcale nie mam mu tego za złe. To symfonia przepełniona negatywnym podejściem do śmierci i nie ma za bardzo potrzeby tak jej eksponować. Z myślami o śmierci borykałem się również przy komponowaniu kolejnej symfonii, którą w większości wymyśliłem i zaplanowałem na szpitalnym łóżku, gdy zdiagnozowano u mnie raka płuc…

– Czułem, że może to już być ostatnia moja symfonia i potraktowałem ją jak swój muzyczny testament. Nigdy nikomu nie powiedziałem prawdy, jakie targały mną wtedy emocje, lęki, wspomnienia i przewidywania. Nawet synowi Maksymowi, który wielokrotnie ją wykonywał… To były moje i tylko moje myśli, i postanowiłem, że na zawsze pozostaną tajemnicą. A muzyka niech się broni sama…

– Ze sporym rozbawieniem obserwuję próby wyjaśnień pozamuzycznych treści z tej mojej „Piętnastej”. Niektórzy słyszą nawet w jej finale salę szpitalną z odgłosami urządzeń medycznych, towarzyszących walce o kolejne oddechy, a słuchając zamierającego finału symfonii, wyciągają wnioski o porażce tej walki. Nie miałem takich intencji, choć kto wie, może podświadomość kazała mi zawrzeć takie ukryte przesłanie.

– Chyba też z podświadomości poumieszczałem w tej symfonii mnóstwo odniesień do innych swoich i obcych utworów, ale nie pytaj mnie Mistrzu dlaczego, bo ja sam naprawdę nie wiem, dlaczego to zrobiłem. To był jakiś wewnętrzny imperatyw, który zmusił mnie do pokazania muzycznych wspomnień, tak jak było to chociażby z uwerturą Rossiniego do „Wilhelma Tella”, która była jednym z pierwszych utworów klasycznych, jaki usłyszałem w dzieciństwie.

Dzisiaj nadal podtrzymuję to, co napisałem swojemu przyjacielowi Izaakowi Glikmanowi, że „sam nie bardzo wiem, dlaczego te cytaty tam są, ale nie mogłem, nie mogłem ich nie uwzględnić„. To, oprócz Rossiniego, dotyczy odniesień do Wagnera, Glinki, Rachmaninowa, Mahlera, Czajkowskiego, Ryszarda Straussa, ale również i do moich własnych kompozycji, które w danym momencie mocno tkwiły w mojej podświadomości: glissando puzonu z „Lady Makbet”, scherzo z „Czwartej”, triumfalny finał z „Piątej” czy też motyw inwazji z „Siódmej”…

Szostakowicz zamilkł zadumany, a ja wykorzystałem tę chwilę, aby zapytać:

– Nie boisz się Dymitrze, że twoja symfonia, będąc niezrozumianą, pójdzie w zapomnienie?

Długo nie odpowiadał, a wreszcie wyszeptał, jakby mówił wyłącznie sam do siebie:

– To piękna symfonia i niech muzyka mówi sama za siebie… A tak naprawdę to wszystko kiedyś się kończy z ostatnim dźwiękiem i nastaje cisza… Nie potrzebuję dla tej symfonii braw…

INSPIRACJA WPISU: