Pewnie znowu podpadnę Mozartowi. Nie za bardzo podobało mu się to, co napisałem o „Don Giovannim” i choć próbował bagatelizować fakt mojego zaśnięcia w trakcie swojej kluczowej opery, to jednak czułem, że jest rozczarowany.

I jeśli ja dzisiaj napiszę, że podczas innej opery nie tylko nie zasnąłem, ale wsłuchiwałem się w napięciu w każdy dźwięk i w melodię słów, to mogę sobie wyobrazić minę Wolfganga. Zwłaszcza że moje zachwyty dotyczą stryjecznego brata żony Mozarta…

Carl Maria Weber pochodzi z rodziny Konstancji i może dlatego wielokrotnie widzę ich obu podczas rozmów, powolnych spacerów i wspólnego słuchania muzyki. Wyraźnie obaj darzą się sympatią, a Mozart, dostosowując się do kulejącego od dzieciństwa kuzyna, okiełznał nawet swoją ruchliwość. Myślę, że mój zachwyt operą Webera będzie dla Wolfganga bolesny. No cóż, taka rola kronikarza…

W 1804 roku osiemnastoletni Weber mianowany został dyrektorem muzycznym teatru „Kalte Asche” we Wrocławiu, gdzie ze szczególnym upodobaniem wystawiał właśnie dzieła Mozarta. Wcale mu to jednak nie pomogło — młody wiek, brak doświadczenia w zarządzaniu instytucjami i dodatkowo nieszczęśliwy wypadek, w którego efekcie Weber trwale uszkodził głos po wypiciu kwasu do grawerowania, sprawiły, że dość szybko został zmuszony do rezygnacji z funkcji.

Przed bezrobociem uratowała go oferta księcia Eugeniusza Wirtemberskiego, który nie dość, że ściągnął Webera do swojej prywatnej dworskiej orkiestry w oddalonej zaledwie 32 kilometry od Opola miejscowości Pokój, to jeszcze nadał mu tytuł szlachecki, a następnie rekomendował go na osobistego sekretarza swojego brata księcia Ludwika, z czym wiązała się przeprowadzka do Stuttgartu.

Niefortunny romans z Margarethe Lang, piosenkarką miejscowej opery, szybko rosnące długi i finansowe malwersacje ojca Webera, który sprzeniewierzył pieniądze księcia Ludwika, spowodowały areszt i wydalenie Weberów z Wirtembergii.

Nie zakończyło to jednak kariery Carla Marii von Webera. Po licznych pośrednich przystankach zakotwiczył jako dyrektor opery w Pradze, a następnie w Dreźnie. To tu skomponował swoje największe dzieło — operę „Wolny strzelec”, która okazała się tak wielkim sukcesem, że w ciągu dziewięciu lat od premiery w Berlinie w 1821 roku wystawiono ją w dziewięciu językach, a tylko w roku 1824 cztery londyńskie teatry wystawiły cztery jej różne adaptacje. Niedługo potem opera Webera pojawiła się nawet w Kapsztadzie, w Sydney i w Rio de Janeiro.

Sam Weber zanotował w swoim dzienniku zaraz po premierze: „Wolny strzelec” został przyjęty z niebywałym entuzjazmem. Uwerturę i pieśń ludową trzeba było bisować. Czternaście spośród siedemnastu numerów przyjęto z głośnym aplauzem, wszystko przebiegło znakomicie […], byłem wywoływany […] i wychodziłem jak nigdy dotychczas. Leciały kwiaty. Bogu cześć i chwała”. Swojej radości nie krył również w liście do Johanna Friedricha Kinda, do którego, dziękując mu za libretto, napisał dowcipnie: „Zwycięstwo jest nasze! »Strzelec« trafił w środek tarczy”.

Tak prawdę jednak powiedziawszy to o libretcie „Wolnego strzelca” szkoda zbyt dużo pisać. Ot, taka sobie romantyczna bajeczka. Za to muzyka Webera jest po prostu nieśmiertelna!

Postanowiłem uprzedzić Mozarta o treści dzisiejszego wpisu w kronice i jakoś załagodzić jego rozżalenie, którego się spodziewałem.

Odnalazłem Wolfganga pod drzwiami sali odsłuchu w rozmowie z Rimskim-Korsakowem. Odciągnąłem go na chwilkę na bok i pokrótce opowiedziałem mu o swoich odczuciach co do arcydzieła Webera.

Mozart najpierw lekko spąsowiał, a po chwili nadął usta i triumfalnie wysyczał:

– Na twoim miejscu Ludwisiu wcale bym tak nie wychwalał Webera. Doskonale pamiętam z rodzinnych opowieści, jak wysyłał cię do domu wariatów po usłyszeniu twojej „Siódmej”…

– Co ty opowiadasz Amadeuszu. Ja z kolei pamiętam, że gdy odwiedził mnie w Baden w 1823 roku, to o mało nie całował mnie po rękach…

– Nie było mnie przy tym, za to wiem na pewno, że gdy chowano Webera do grobu w Londynie to przy dźwiękach mojego „Requiem”, a za tobą wcale nie przepadał…

Zamilkłem, no bo cóż mogłem na takie dictum odpowiedzieć. Nic! Może i Weber rzeczywiście ma mnie za wariata, ale ja i tak często będę wracał do „Wolnego strzelca”… Zwariowałem na punkcie tej opery!

INSPIRACJA WPISU: