Kolejny raz miałem dzisiaj podczas obiadu to samo dziwne odczucie. Jest wyraźnie zbyt cicho, nie słychać zaraźliwego śmiechu, głośnych okrzyków, nikt nie przebiega przez salę, potrącając współmieszkańców i zrzucając kubki i sztućce ze stolików. Jest wyraźnie zbyt cicho…

Uświadomiłem sobie, że podobnie było i wczoraj, i w kilku poprzednich dniach, tylko że ja, podekscytowany zacieśnianiem towarzyskiej bliskości z Bachem nie zauważałem tego aż do tej chwili.

Rozejrzałem się uważnie i po chwili już byłem pewien trafności swoich przypuszczeń. W stołówce nie było Mozarta…

Popytałem sąsiadów siedzących przy najbliższym stoliku, ale okazało się, że i oni od kilku dni nie widzieli i nie słyszeli Wolfganga. Nie wiem dlaczego, ale poczułem się w obowiązku sprawdzić, co się stało… Wszyscy wiemy co prawda, że Mozarta dopadał czasami stres poplątany z tęsknotą i smutkiem, i że zostawał wtedy w swoim pokoju i godzinami głośno słuchał muzyki, zazwyczaj tej skomponowanej jeszcze w Salzburgu… ale mimo tego, coś mi nie dawało spokoju…

Postanowiłem odwiedzić Mozarta i nie pytajcie mnie dlaczego. Nie wiem, lecz czułem taki impuls i musiałem to zrobić!

Już z daleka usłyszałem jeden z najbardziej radosnych utworów, jakie Mozart kiedykolwiek napisał, co tylko potwierdziło we mnie przekonanie, że Wolfgang ze wszystkich sił próbuje w ten sposób wydostać się z dołka, w który najwyraźniej ponownie wpadł…

Zastukałem i wszedłem do środka pomimo braku zaproszenia. Zobaczyłem Mozarta w kącie pokoju, siedział z nogami podkurczonymi pod siebie i wpatrywał się we mnie szklistymi oczami. Nie odezwał się ani jednym słowem, ale podniósł się, przyciszył „Eine kleine Nachtmusik”, przetarł dłonią oczy, podszedł do mnie i… przytulił się do mnie, a w końcu wyszeptał:

– Tęsknię za ojcem, a jeszcze bardziej za Nannerl…

Znowu zamilkł i staliśmy tak w bezruchu, a ja czułem się coraz bardziej nieswojo.

– Gdy wyjechałem z Salzburga do Wiednia, to wydawało mi się, że stałem się wolny i szczęśliwy i przez pierwsze kilka lat rzeczywiście tak było. Potem pojawiły się jednak kłopoty i finansowe, i zdrowotne, a i moja muzyka z dnia na dzień była coraz mniej radosna.

– Kontakt z Nannerl ustał całkowicie od czasu, gdy stanęła po stronie ojca, gdy próbowałem go nakłonić do akceptacji Konstancji. Wiesz Ludwiku, że nie byłem na jej ślubie i nie widziałem jej córek ani synka. Dopiero teraz przeglądając Nekronet dowiedziałem się, że dożyła sędziwego wieku, choć na starość straciła wzrok. Rozkleiłem się, gdy to przeczytałem…

– Wiosną 1787 roku zmarł mój ojciec, a ja nie byłem nawet na pogrzebie. Wtedy chyba najbardziej zatęskniłem za Salzburgiem. Pisałem ciężką operę „Don Giovanni” i byłem w trakcie tworzenia drugiego aktu, gdy coś mnie zmusiło do odłożenia jej na bok i w krótkim czasie napisałem serenadę, prawie taką samą, jakie tworzyłem radośnie w Salzburgu, lecz chyba jeszcze piękniejszą. Chociaż w ten sposób wróciłem na chwilę do domu. Dzisiaj, słuchając jej od kilku godzin, też tam jestem, choć zamiast radować się pięknymi wesołymi melodiami, tęsknie popłakuję… Pewnie uznasz to za jakąś fanaberię?

– Wcale nie i powiem ci jeszcze, że skoro w tak trudnym dla siebie czasie potrafiłeś napisać tak piękną serenadę, jak ta, której słuchamy, to nigdy nie odszedłeś od swoich rodzinnych korzeni zbyt daleko…

Odsunął się ode mnie, przekrzywił głowę i długo ważył słowa, zanim je wypowiedział:

– Często ci dokuczam Ludwiku, ale to z jakiejś dziwnej przekory. Chciałbym jednak, żebyś wiedział, że dobry z ciebie kompan…

Usiadłem w kącie, podkuliłem nogi i wskazałem Wolfgangowi miejsce obok siebie…

INSPIRACJA WPISU: