Po wczorajszym spotkaniu i rozmowie z Mozartem długo w nocy jeszcze wciąż myślałem o tym, co powiedział Wolfgang. Nie zdawałem sobie sprawy, że ta jego piękna przecież muzyka poszła w zapomnienie na ponad dwa wieki tylko z powodu gustów publiczności i krytyków. Ładne mi TYLKO!…

Pomyślałem, że tak naprawdę podobny los dotknął i wciąż dotyka wielu kompozytorów, w tym również moich dawnych przyjaciół i kolegów. Przypomniałem sobie Louisa Spohra, który zaczynał komponować prawie razem ze mną, jego symfonie stawiane były w szeregu tuż za moimi, a dziś jest prawie całkowicie nieznany. Jaki łut szczęścia zdecydował o takim losie? A może to nie tylko szczęście? Może zmiana społecznych, zbiorowych oczekiwań, a może jednak wyczuwalna jednocześnie przez wielu różnica w jakości?

Co mi tam, odwiedzę Spohra…

Nie odwiedzałem go od czasu, gdy dotarło do mnie to, co powiedział o moich symfoniach. Dyrygował wieloma moimi wczesnymi utworami, ale potem nie spodobała mu się „Piąta”, a „Dziewiątą” uznał za „trywialną”…

To tylko pokazuje, jak dalece rozeszły się nasze drogi. Spohr kroczył po łagodnej, prostej do przejścia ścieżce Haydna i Mozarta, zmierzając wprost ku Mendelssohnowi, a ja startując w tym samym niemalże punkcie, ruszyłem drogą wyboistą, wzburzoną, dramatycznie zakręconą, pełną romantycznych wzniesień i dolin, z wiecznie niepewną pogodą. Za towarzyszy w tej drodze miałem za chwilę Berlioza, Schumanna, Schuberta i Brahmsa…

Tak się złożyło, że to przy mojej drodze zaczęły powstawać miasta i gromadzili się ludzie. Spohr pozostał na uboczu między innymi dlatego, że moja muzyka pozostała wciąż dla niego tajemnicą, a ja coraz rzadziej przystawałem w podróży, aby posłuchać tego, co skomponował Louis. Nie pozostałem mu zresztą dłużny w przycinkach, uznając jego muzykę za „zbyt bogatą w dysonanse”.

Kto wie, może to właśnie ta moja opinia wpłynęła w jakimś stopniu na to, że o Spohrze tak szybko zapomniano? Może to za to Louis mnie obwinia i dlatego mnie unika?

Jakoś odeszła mnie ochota na spotkanie z Louisem. W ostatniej chwili przed rezygnacją z wyjścia pomyślałem jednak, że pozostając dzisiaj w domu, jeszcze bardziej przyczynię się do zapomnienia dawnego przyjaciela niż tym jednym niepotrzebnie kiedyś wypowiedzianym zdaniem. Westchnąłem i podniosłem się z fotela…

Nie zastałem Louisa w jego pokoju, ale na drzwiach zobaczyłem plakat informujący o odbywającym się właśnie przesłuchaniu nagrań Nonetu Spohra i pierwszego od dawna nagrania jego symfonii. Niby nie czułem się niczemu winien, ale jednak poczułem ulgę…

Przypomniałem sobie, że ten nonet przez wiele lat robił furorę na scenach Wiednia, może nawet większą niż którakolwiek z moich symfonii. Wiąże się z tym nonetem zresztą ciekawa historia. Zamówił go u Spohra niejaki Johann Tost – dawny skrzypek z orkiestry Haydna u Esterházy’ego, który postanowił zostać biznesmenem i świetnie handlował tkaninami. Często organizował spotkania handlowe i chciał, aby przygrywała w ich trakcie łatwa i miła dla ucha muzyka, co miało mu ułatwiać zawieranie kontraktów. Z tego powodu z zamówieniem nie zwrócił się do mnie, lecz do Louisa…

Tost składał zamówienia u Spohra przez pełne trzy lata, wymagając kompletnej wyłączności na nowe utwory do tego stopnia, że wszystkie partytury musiały być przechowywane w jego domu lub biurze.

Przypomniałem sobie również, jak Louis opowiadał, że Tost własnoręcznie układał nuty muzykom na pulpitach i po koncercie własnoręcznie je zbierał, pusząc się wtedy jak paw, jakby to właśnie on był kompozytorem granych utworów. Był do tego stopnia zdeterminowany, że zabronił odgrywania zamawianych przez siebie utworów w czasie swojej nieobecności.

Podobała mu się muzyka Spohra do tego stopnia, że na własny koszt wyremontował jego mieszkanie, aby Louis miał lepsze warunki do pracy, a ten odwdzięczył mu się za to prawem wyboru rodzaju kolejnego komponowanego utworu…

Zapytałem go, którą formę sztuki wolałby tym razem. Mój mecenas artystyczny zastanawiał się przez chwilę, a potem wskazał na nonet, napisany w stylu koncertującym na cztery instrumenty smyczkowe – skrzypce, altówkę, wiolonczelę i kontrabas – oraz pięć najszlachetniejszych instrumentów dętych – flet, obój, klarnet, róg i fagot i to w taki sposób, aby każdy instrument był słyszany zgodnie z jego zasadniczym charakterem, a jednocześnie z zadaniem, które było równie interesujące, co wdzięczne…”.

Muszę przyznać, że Spohr wywiązał się z zadania celująco. Muzyka podróżuje pomiędzy wszystkimi dziewięcioma instrumentami, podkreślając ich walory i zarażając humorem i dobrą aurą, sprzyjającą robieniu interesów. Wszyscy byli zadowoleni, Tost zawierał kontrakty, Spohr i jego rodzina mieli co jeść i gdzie mieszkać, a i sama sztuka pozyskała dzieło godne uwagi w każdej kolejnej epoce. Zawsze przecież były, są i będą jakieś interesy do zrobienia…

INSPIRACJA WPISU: