Coraz częściej łapię się na tym, że spotykam w DNM-ie osoby zupełnie dotychczas mi nieznane. Tak było i dzisiaj, gdy w bibliotece oddawałem pożyczony wcześniej dramat Woltera „Tankred”. Za bibliotecznym kontuarem stał jegomość, którego ubiór i uczesanie wskazywać mogły na Brytyjczyka, ale jednocześnie coś w wyglądzie sugerowało hardość i surowość…

– Nie miałem jeszcze przyjemności zostać przedstawionym. Mistrz pozwoli: jestem Charles Stanford, Irlandczyk z pochodzenia, dumny poddany Królowej i Imperium…

– Rzeczywiście nie mieliśmy okazji się poznać, ale miło cię widzieć w DNM-ie. Na pewno nie jesteś tu przypadkiem!

– Gdyby nie wstawiennictwo moich uczniów: Vaughan Williamsa, Graignera, Dysona, Blissa, Butterwortha, Irelanda czy Holsta to pewnie nigdy bym się tutaj nie znalazł…

– Trafiłem akurat na czas wyraźnej zmiany gustów. Ja wciąż żyłem Mendelssohnem, Brahmsem, Schumannem, a młodych ciągnęło już w zupełnie inne strony. Stałem się zbyt konserwatywny, a gdy jeszcze pisarz Bernard Shaw napisał, że w mojej muzyce „nie ma pasji”, to stałem się passé…

– Miałem jednak trochę szczęścia, bo gdy tak tkwiłem w otchłani zapomnienia, mój kraj przystąpił do wojny o Falklandy i ku pokrzepieniu serc odkurzono wtedy z archiwalnych półek moje „Pieśni o morzu” i „Pieśni o Flocie” i muszę przyznać, że troszeczkę i przez chwilkę zrobiło się o mnie na Wyspach głośno…

– Zwłaszcza jedna z tych pieśni trafiała w tym czasie w potrzeby patriotycznie i bojowo nastawionych Brytyjczyków. Napisałem muzykę do dwóch wierszy Henry’ego Newbolta i tak mi przypadła do gustu jego poezja, że poprosiłem go o kilka następnych. Dostałem wtedy między innymi „Drake’s Drum”, a po przeczytaniu tego wiersza byłem tak szczęśliwy i podekscytowany, że muzykę do niego stworzyłem w trakcie jednej nocy.

– Wyobraziłem sobie legendarnego Francisa Drake’a, bohatera marynarki wojennej spod dowództwa Elżbiety I, który na łożu śmierci w hiszpańskim Main prosi kompanów, aby zabrali do Anglii okrętowy bęben i przysięga, że on i jego załogi pokonają kanał La Manche i stawią się na każdą potrzebę ojczyzny sygnalizowaną przez ten bęben…

– Tym cyklem morskich pieśni wróciłem do łask brytyjskich uszu i nagle okazało się, że wcale nie jestem taki konserwatywny, a nawet jeśli, to dzisiaj nikomu już to nie przeszkadza… W brytyjskich kościołach zaczęto wykonywać moje „Stabat Mater” i nieśmiało zaczęły się pojawiać głosy, że warto również sięgnąć i po moje symfonie, kwartety smyczkowe, irlandzkie rapsodie…

Położyłem Woltera na blat bibliotecznego kontuaru i podniosłem rękę, powstrzymując Stanforda przed dalszym wyliczaniem:

– Mówisz bardzo ciekawie, ale tutaj liczy się przede wszystkim muzyka. Przyjdź do mnie, proszę po skończonym dyżurze i weź kilka twoich dzieł…

– Z radością Mistrzu. Dzisiaj wezmę ze sobą te pieśni, które przyniosły mi tyle szczęścia i może jeszcze coś dobiorę… Będę po kolacji.

INSPIRACJA WPISU: