No, no…, tego to się naprawdę nie spodziewałem. Chyba bezpośrednim efektem dwóch moich ostatnich wpisów w kronice o Mahlerze stało się to, że Gustav, mijając mnie dzisiaj na parkowej alejce, uśmiechnął się do mnie po raz pierwszy odkąd zamieszkaliśmy w DNM-ie. Zawsze dotychczas uprzejmie się kłaniał, podnosząc do góry swój staroświecki kapelusz, ale żeby się uśmiechnąć… o nie, co to, to nie…

Nigdy nie wątpiłem w prawdziwość uczuć Mahlera zapisanych w muzyce. Jego smutek jest dojmujący, jego nadzieja szczera, a dramatyczne przygnębienie boleśnie odczuwane także przez muzyków i słuchaczy. Czasami nie w pełni ogarniam skalę jego smutku lub rozpaczy, ale nigdy nie wątpię w ich autentyczność. Nie zawsze mam taką pewność szczerości zapisanych muzyką emocji…

W elżbietańskiej Anglii opanowanej jakimś niezwykłym oparem melancholii każdy, kto chciał zaistnieć na dworze, musiał tworzyć smutek i nostalgię. Mistrzem w tym był John Dowland, który tak znakomicie wkomponował się w potrzeby dworu i epoki, że ukute przez niego samego powiedzenie „Semper Dowland, semper dolens” znakomicie podkreślało, że Dowland zawsze potrafi być smutny i żałosny. Zawsze i na każde zawołanie… Tak wtedy trzeba było pisać, żeby załapać się na dworską posadę i na dworskie apanaże…

Dowland był naprawdę genialnym smutnym lutnistą i sztukę wyzwalania płaczu doprowadził do perfekcji, a mimo tego coś poszło nie tak… Gdy po czterech latach służby u angielskiego ambasadora przy francuskim dworze, powrócił z Paryża do Londynu, bezskutecznie starał się o przyjęcie do słynnych King’s Lutes, lecz ten renomowany zespół królewskich lutnistów wolał pozostawić na pięć lat wakat w swoim zespole niż przyjąć Dowlanda.

Coś stało na przeszkodzie zaufaniu dworu królowej do Dowlanda. Może była to jakaś niezwykła łatwość przyciągania przez niego kłopotów. W Paryżu Dowland przeszedł na katolicyzm, a po powrocie do Anglii i uczestnictwie w kilku egzekucjach katolików poczuł taki strach, że szybko postanowił ponownie wyjechać z kraju. Przez następne lata przebywał w Niemczech u księcia Brunszwiku i księcia Hesji, we Włoszech w Wenecji, Ferrarze, Genui, Padwie i Florencji aż w końcu wylądował na dworze duńskiego króla Christiana IV. Jego lutnia nauczyła się płakać i po francusku i po niemiecku, i po włosku, i po duńsku. A w Anglii Dowlanda nadal nie chciano… Przyciągał kłopoty jak magnes…

Paryska służba u dyplomaty przykleiła mu łatkę „szpiega”, w Danii wyrzucono go za niesubordynację, rozrzutność sprawiającą konieczność ciągłego wypłacania zaliczek i za częste wyjazdy do Londynu w celu publikacji nowych swoich dzieł właśnie tam, a nie w Danii; we Włoszech zadał się z grupą angielskich katolickich emigrantów, którzy planowali zamach na królową Elżbietę. Zdradził ich, opisując ich działania w liście do jednego z wpływowych dworzan Elżbiety i uciekał od nich nawet kosztem niespełnienia głównego celu pobytu, jakim było spotkanie z włoskim mistrzem madrygałów Lucy Marenzio.

Upragnioną posadę nadwornego lutnisty angielskiego monarchy uzyskał dopiero w 1612 roku, już po śmierci królowej Elżbiety, a dopomogło mu w tym to, że żoną nowego króla Anglii Jakuba I Stuarta została Anna Duńska, siostra króla Danii, u którego tyle lat służył.

Charakterystyczne jest to, że po śmierci królowej Elżbiety i po uzyskaniu posady na dworze angielskim Dowland prawie całkowicie przestał komponować. Zmieniły się warunki, zmieniła się władza, a on przesiąknięty obsesyjną melancholią minionych lat nie potrafił komponować bez przelewania łez…

Współczesne czasy przywróciły do łask muzykę Dowlanda. Naukowe spojrzenie na typy ludzkich charakterów sprawiło, że melancholicy stali się równoprawną grupą społeczną z sangwinikami, flegmatykami i cholerykami i oczekiwali właściwej swojej naturze muzyki. Dowland wpisuje się w tę ich potrzebę znakomicie. A gdy jeszcze okazało się, że jednym z najbardziej znanych melancholików uwielbiających muzykę Dowlanda jest niejaki Sting, to znów zrobiło się o Johnie głośno…

INSPIRACJA WPISU: