Ktoś dzisiaj pozostawił na stołówkowym stoliku, przy którym zazwyczaj zasiadam do posiłków kolorowy katalog aparatów słuchowych z nowej dla mnie firmy Signia. Uznałem, że nie jest to przypadek i że katalog miał trafić właśnie w moje ręce, więc zabrałem go ze sobą do wnikliwego przejrzenia. Nie to żebym był niezadowolony z Phonaka, wcale nie, ale to tak jak z nagraniami – im więcej, tym większa szansa na perłę w koronie…

Często wraca do mnie myśl zabarwiona żalem, że szkoda tego, że za mojego życia nie było jeszcze takich aparatów. Ilu ja bym uniknął upokorzeń, ile ośmieszeń by mnie ominęło i ile nowych kontraktów bym podpisał, gdybym więcej słyszał…

Jedną z takich sytuacji przypomniał mi ostatnio Louis Spohr. W grudniu 1813 roku w auli Uniwersytetu Wiedeńskiego odbył się koncert charytatywny dla austriackich i bawarskich żołnierzy rannych w bitwie pod Hanau. Wiedeń był już czysty od Francuzów i samo to było powodem do radości. Postanowiłem wprowadzić do programu „Zwycięstwo Wellingtona” wychwalające wiktorię Brytyjczyków nad Francją Napoleona oraz „Siódmą” – moją najwspanialszą, najradośniejszą symfonię, „apoteozę tańca”, której premierę specjalnie odkładałem do czasu pokonania Żabojadów.

„Siódma” jest na tyle taneczna, rytmiczna i ekspresyjna, że miałem wiele okazji do popisywania się swoim sposobem prowadzenia orkiestry. Wszyscy muzycy, którzy mnie znali, doskonale wiedzieli, że kucam przy piano, podnoszę się wraz z crescendo i skaczę w górę przy forte. Dla tych, którzy mnie z tej strony dotychczas nie znali, mogło to wydawać się dziwne lub co najmniej przesadzone.

Charytatywny koncert przyciągnął wiele wiedeńskich sław, które chciały się trochę ogrzać moim blaskiem i famą społecznej wrażliwości. Do gry w orkiestrze zgłosili akces tak znani muzycy, jak Johann Nepomuk Hummel, Giacomo Meyerbeer, Louis Spohr czy też Antonio Salieri. Nie mogłem im odmówić. No i zaczęła się próba…

Nie słysząc już prawie nic, wypracowałem sobie sposób na prowadzenie orkiestry, który bardziej bazował na liczeniu taktów i nut niż na słuchu. Tym razem się nie udało… Kucałem nie wtedy, gdy trzeba było, skakałem w górę przy piano orkiestry i będąc w górze nad orkiestrą mogłem obserwować najpierw ogromne zdziwienie Spohra, a później kpiarski śmiech Salieriego. To było dla mnie strasznie upokarzające…

Na samym koncercie nie popełniłem już takich błędów i okazał się on wielkim sukcesem, choć ku mojemu zdumieniu bardziej fetowano „Zwycięstwo Wellingtona” niż „Siódmą”. Pomimo tego ja już wiedziałem, że po zakończeniu kariery pianisty nadchodził też kres mojej dyrygentury. Dlaczego wtedy nie było jeszcze Phonaków czy Signii…?

Swoją drogą na bazie tej nieszczęsnej próby przed premierą „Siódmej” poznać mogłem trafność powiedzonka, że prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie. Prawie wszyscy uczestnicy tej niefortunnej dla mnie próby zachowali jej przebieg wyłącznie dla siebie. Wyjątek stanowił Spohr, który opisał ją w swoich wspomnieniach oraz Salieri, który starając się wkraść w łaski Mozarta w DNM-ie, w szczegółach opowiedział mu przebieg zdarzenia, a potem razem kucali i skakali w górę jak pajacyki na sznurku, śmiejąc się przy tym do rozpuku.

Żeby ten Salieri skomponował chociaż cokolwiek, co mogłoby stanąć w szranki z moją „Siódmą”, która do dziś pozostaje jednym z najpotężniejszych ze wszystkich dzieł symfonicznych. Nie lubię go, ale Mozartowi… wybaczę. Posłucham za kilka dni kolejnych jego dzieł i wybaczę mu absolutnie wszystko!

INSPIRACJA WPISU: