Kilka razy próbowałem na naszym Konwencie Seniorów podejmować temat zatrudnienia w DNM-ie psychologa i psychiatry. Uważałem i nadal tak uważam, że przy takim nagromadzeniu geniuszy z niebotycznie napompowanym ego jest to absolutnie konieczne. Nigdy dotychczas nie udało mi się jednak przekonać większości kolegów z Konwentu i prawdopodobnie przyczyną tych niepowodzeń była ich pewność, że ponownie przywołuję ten temat po kolejnym wybryku Mozarta.

Im dłużej obserwuję Wolfganga, to coraz częściej widzę jednak, że on sam ma jakiś siódmy zmysł. Zawsze rozbawiony, rozbrykany, swawolny i beztroski poważnieje w ułamku sekundy, gdy trafia na świra większego niż on sam. Wyczuwa te odchyły od normy jak myśliwski pies tropiący zwierzynę…

Spostrzegłem, że reaguje tak na przykład na Karlheinza Stockhausena. Wpadając na niego w swym rozbrykanym pędzie, zatrzymuje się przed nim, lekko przykuca, przekręca głowę i przeszywa go wzrokiem, jakby testował: swój czy obcy…? Dotychczas byłem przekonany, że to reakcja Wolfiego na muzykę Stockhausena i prawdę powiedziawszy, zbytnio się temu nie dziwiłem.

Kilkakrotnie słuchałem różnych „dzieł” Karlheinza z czystej ciekawości. Wiedziałem, że to „muzyka” dziwna, ale za każdym razem odsłuch kończyłem refleksją, że byłbym uboższy o doznania, gdybym tej muzyki nie posłuchał chociaż raz.

Gdy ostatnio słuchałem utworu „Gruppen” ogarnęła mnie taka głupawka, że Mozart stanął przede mną, przykucnął i przekrzywił głowę…

A mnie do łez rozbawiło wyobrażenie sobie mojej XVIII-wiecznej publiczności, której zagrałbym choć kilka minut z tego utworu. Wyobraziłem sobie szok widzów obserwujących instalację trzech odrębnych orkiestr, które miały współgrać ze sobą, lecz każda z nich grać powinna w innym tempie i każda z nich miała być prowadzona przez innego dyrygenta. Wyobraziłem sobie omdlenia, modlitwy, błagania o egzorcyzmy i niewybredne przekleństwa już po kilku taktach wystękiwania z orkiestr dźwięków…

Śmiałem się sam do siebie, nie zwracając uwagi na przykucniętego przede mną Wolfganga, ale… muzyki nie wyłączyłem. To już nie tylko była ciekawość. Zacząłem odczuwać satysfakcję z tego, jak przeszywają mnie te dziwaczne kakofoniczne dźwięki, a po dłuższej chwili zaakceptowałem „grę” orkiestr i czekałem na kolejne takty zaplanowane przez Stockhausena z dokładnością tysięcznych części sekund…

Kątem oka zwróciłem uwagę, że Mozart wyprostował się i również zaczął słuchać, a nie tylko słyszeć… Wyobraziłem sobie dworskie wiedeńskie korytarze wypełnione dźwiękami Stockhausena i setki dworzan w konwulsjach bólu. Jak daleką drogę przebyła muzyka?!

Nagle usłyszałem Mozarta:

– Ludwiś, czy ty wiesz, że tej jego, hmm, muzyki słuchało ponad milion osób.

– Chyba sobie ze mnie żartujesz, Wolfisiu…?

Uśmiechnął się, doceniając zaakceptowanie przeze mnie konwencji rozmowy i kontynuował:

– W 1968 roku niemiecki rząd zaprosił Stockhausena do współpracy przy wystawie na Światowych Targach w Osace, a ten wymyślił sobie koncepcję na kulistą przestrzeń pawilonu z widownią pośrodku, otoczoną grupami głośników w siedmiu pierścieniach umieszczonych na różnych poziomach wokół wewnętrznych ścian kuli. Projekt wprawdzie dość mocno zmodyfikowano, ale w powstałym audytorium przez 183 dni trwania wystawy przez pięć godzin dziennie grano wyłącznie muzykę Stockhausena, a wielu spośród miliona odwiedzających niemiecki pawilon uznało to miejsce za oazę spokoju pośród ogólnego zgiełku towarzyszącego Expo 1970.

– To daje sporo do myślenia, jaka musiała być pustynia, skoro oazę stanowił Stockhausen… – wysiliłem się na żart, ale Wolfgang zbył go milczeniem, by po chwili zbliżyć się do mnie i wygłosić konfidencjonalnym szeptem:

– Karlheinz twierdzi, że kompozycji uczył się na kosmicznym Syriuszu i że niedługo tam wróci…

INSPIRACJA WPISU: