Troszkę zaczyna mnie przerażać Nekronet. Wszystko jest jak na dłoni… Niby to wspaniale, ale czasami nie do końca…

Ledwie wczoraj skończyłem wpis o swoim „Skrzypcowym” i opublikowałem go w kronice, a już o świcie usłyszałem delikatne pukanie w drzwi. I tak nie spałem, najpierw słuchałem kolejnych wykonań mojego koncertu, a nad ranem wybrałem w Spotify kilka wykonań rapsodii Hugo Alfvéna. Już czwartek…

Za drzwiami stał Clement. Niewyspany, rozczochrany, nieogolony, ale pomimo tego wyraźnie szczęśliwy.

– Znalazłem wykonanie swojego koncertu, który graliśmy razem w 1805. Pamiętasz Mistrzu? Zobacz… Rachel Barton Pine — to od dziś dla mnie najpiękniejsze nazwisko na świecie. Posłuchasz ze mną?

– Dzisiaj nie dam rady, muszę iść do Alfvéna…

– Na tej płycie jest też i twój koncert z zupełnie nowymi kadencjami — kusił Clement.

Nie potrafiłem oprzeć się pokusie, dla spokoju sumienia potrzebowałem jeszcze tylko pretekstu, żeby nie iść do Hugo…

– No dobrze, za tydzień napiszę dodatkowo o symfoniach Alfvéna i dopiero wtedy do niego pójdę. Kim jest ta twoja Barton Pine?

– Niesamowita kobieta. Miłośniczka heavy metalu, choć naprawdę nie wiem, co to znaczy. Wyobraź sobie Mistrzu, że kiedyś ciągnął ją za sobą taki podziemny pociąg nazywany metrem, a ona wolała zginąć niż puścić futerał ze swoimi 400-letnimi skrzypcami Amatiego…

– Zginęła, jest u nas?

– Jeszcze nie, ale bardzo będę na nią czekał…

– Nie ma to jak mieć marzenia… Umówmy się jednak, że posłuchamy płyty najwyżej trzykrotnie, a potem wracam do szwedzkich rapsodii Alfvéna, zgoda, Franz?

– Zgoda, ale dodasz do wczorajszego wpisu jej wykonanie, proszę…!?

Posłuchaliśmy, Clement był wniebowzięty, ja znacznie mniej, ale pomyślałem sobie, że tak właśnie powinien brzmieć mój koncert dla tych, którzy nie szukają dramatycznych, wirtuozowskich wykonań tylko czystej radości z nieskomplikowanej muzyki. Niech będzie, niech się Franz ucieszy, dopiszę… ale na samiutkim końcu listy!

Wróciłem do słuchania szwedzkich rapsodii Alfvéna. Clement uciekł pod pozorem migreny, ale ja wiedziałem, że pewnie poleciał z tym swoim koncertem uszczęśliwiać innych. Na pewno pobiegł teraz do Haydna, a może do Mozarta?

Do Alfvéna naprawdę będę musiał pójść za tydzień, bo zupełnie zaskoczyła mnie jego muzyka. Najsłynniejszym jego utworem jest pierwsza rapsodia napisana przez Hugo jakby w odpowiedzi na szerzącą się krytykę, że potrafi pisać tylko utwory smętne i ponure. Coś w tym musi być, bo żeby napisać utwór radosny musiał sięgnąć po tematy ludowe. We własnej głowie wesołych tematów nie znalazł.

Wybrał polkę, do której jako do swojej przyznają się i Szwedzi, i Austriacy, i Niemcy, i Rosjanie, i Polacy, i Amerykanie, i nie wiadomo kto jeszcze. W różnych krajach różnie ją nazywają, na przykład w Polsce mówią, że to „Polka Dziadek”. U Polaków jest ona zresztą niezwykle popularna, bo od kilkudziesięciu lat jej klarnetowa wersja służy za sygnał rozpoczynający radiową audycję „Lato z Radiem”…

Wykorzystanie tego utworu w audycji emitowanej wyłącznie latem i zaraz po przebudzeniu mogło mieć nawet i głęboki sens, bo Alfvén nazywał przecież swoją rapsodię „czuwaniem letniej nocy”, a i dziadek z polki w opublikowanym do niej tekście właśnie rześko wstawał z łóżka…

Cztery lata po rapsodii z polką w tle Alfvéna poproszono o napisanie utworu na festiwal zorganizowany przez uniwersytet w Uppsali z okazji dwusetnej rocznicy urodzin Linneusza. Chcąc stworzyć kolejny radosny utwór Alfvén natchnienia szukał tym razem w studenckich piosenkach. Nie zwracał jednak podobno uwagi na teksty tych piosenek i wyszło na to, że swoją uroczystą akademicką rapsodię skomponował głównie do studenckich przyśpiewek o piciu. Konsternacja akademików była ponoć ogromna… A w muzyce słychać nawet imitację nalewanej brandy!

Dopiero w trzeciej rapsodii Alfvén jest sobą — melancholijnym, rozmarzonym Szwedem zauroczonym ojczystym krajobrazem:

Kiedy raz spojrzałem na jezioro Orsa ze wzgórz w Oljonsby i zobaczyłem nieopisanie piękne formacje skalne po przeciwnej stronie, rozbudziło się we mnie pragnienie przedstawienia muzyki w tej melancholijnej scenie natury”.

„Wyobrażam sobie pasterkę siedzącą na trawie w swojej górskiej farmie w cichym i opuszczonym lesie, grającą na rogu. Czuję jej marzenia i tęsknoty. W oddali słyszy przechodzący orszak weselny i wyobraża sobie, że uczestniczy w nim wśród przyjaciół w wiosce. Przypomina sobie wesołe tańce wieczorami i uroczyste hymny w kościele na niedzielnych mszach. Drży, gdy wspomina noc, podczas której pojawił się mężczyzna, który grał na skrzypcach dzikie melodie doprowadzające ludzi do szaleństwa. To był sam diabeł. Na tę myśl budzi się ze swojego okropnego snu z okrzykiem strachu i jest zagubiona i zdezorientowana. Podnosi swój róg i cichutko gra tę samą melodię, co na początku, a odpowiada jej las, głęboko wzdychając…”

Tak w autobiografii opisywał swoje twórcze intencje kompozytor, któremu przyszło żyć w XX wieku, ale duszę miał całkiem, całkiem romantyczną…

INSPIRACJA WPISU: