Jak tak dalej pójdzie to mieszkańcy DNM-u zaczną mnie podejrzewać, że próbuję założyć w naszej nekropolii jakiś kościół, albo co jeszcze gorsze, że będę preferował którąś z religii. Jak dotychczas, na szczęście, współistniejemy zgodnie i nikt w tej tak wyraźnie odczuwanej przez nas bliskości nieboskłonu zupełnie nie odczuwa religijnych tęsknot.

Może to właśnie jest powodem lekkiego zaniepokojenia niektórych, że z mojego pokoju ostatnio, dokładnie w każdy poniedziałek, godzinami słychać muzykę sakralną. Na szczęście dziwne wydaje się to tylko tym, którzy nie wiedzą, że zacząłem prowadzić kronikę…

Szczerze powiedziawszy ja sam czasami mam już dość monotonii tej muzyki. Myślę sobie, że już wystarczy i że kolejne podobne do siebie msze niewiele zmienią w obrazie epoki, a potem niespodziewanie dla samego siebie trafiam na kolejną renesansową perłę i znów wiem, że chciałbym się nią podzielić w kronice…

Tak było i tym razem, a zawdzięczam to Johnowi Tavenerowi. John, który dołączył do nas dopiero kilka lat temu, nieustannie z wielką dumą podkreśla, że jest potomkiem XVI-wiecznego kompozytora, o niemalże identycznie brzmiącym nazwisku. Tak się przejął misją rozpowszechniania muzyki tego swojego przodka, że wszędzie można go spotkać rozdającego płyty z jego nagraniami. Wczoraj wieczorem dopadł mnie i nie odpuścił, dopóki nie obiecałem, że wyszukam w Spotify Tavernera i posłucham jego muzyki.

Gdy już zasiadłem w swoim foteliku, najedzony, gotowy do wieczornego wypoczynku i relaksu, zacząłem przeglądać muzykę Tavernera. Szybko poczułem się znudzony, nie znajdowałem nic, co by mnie zaskoczyło lub poruszyło. Już byłem bliski decyzji o wyłączeniu Phonaka, gdy w ręce wpadła mi płyta nagrana przez The Tallis Scholars, na której znalazłem króciutki biblijny tekst z ewangelii Marka dwukrotnie opracowany przez Tavernera.

Znam siebie, w chwilach muzycznego szczęścia śmieję się sam do siebie i chyba błyszczą mi oczy. Tak się właśnie czułem, gdy słuchałem stworzonego na Niedzielę Wielkanocną motetu „Dum transisset Sabbatum”. W obu załączonych na płycie wersjach Taverner zostawił identyczną partię tenora, ale obudował ją basami i sopranami całkowicie odmiennie, w obu przypadkach pasjonująco i pięknie…

Słuchając tej muzyki, widziałem Marię Magdalenę, Marię — matkę Jakuba i Salome jak zaraz po upływie szabatu, wczesnym rankiem w pierwszy dzień tygodnia, tuż po tym, jak wzeszło słońce, zbliżają się do grobu, niosąc wonności, żeby namaścić ciało Jezusa… Szedłem tuż obok…

Dobrze nastrojony, szybko wróciłem do początku płyty i tym razem z narastającą niecierpliwością i wręcz z chciwością zacząłem słuchać zawartej na płycie mszy „Missa Corona spinea”. Stratosferycznie brzmiące wysokie głosy przeniosły mnie w cudną pustkę. Jaki ja byłem głupi, że chciałem już uciec od tych mszy, od tych nieznanych kompozytorów, których nikt w DNM-ie nigdy nie widział…

Ciekawe, jak zareagowałby Taverner, gdyby usłyszał, że te wysokie partie w jego mszy, tak charakterystyczne dla muzyki epoki Tudorów, śpiewane są przez kobiety, a nie przez chłopców. Myślę, że spodobałoby mu się. To jest naprawdę coś wspaniałego, gdy one śpiewają częstokroć o anielską oktawę wyżej niż pozostali śpiewacy!

Ta msza skomponowana przez Tavernera na święto Najświętszej Korony Cierniowej to jedno z najtrudniejszych do wykonania dzieł angielskiej polifonii i jest ona po prostu seraficzna! Nigdy dotychczas nie wykorzystałem tego pięknego słowa, myślę jednak, że Taverner w pełni zasłużył na jego użycie. Tak jest, to seraficzna muzyka!

INSPIRACJA WPISU: