Gdy tylko po wejściu na stołówkę zobaczyłem, że przy jednym stoliku usiedli trzej Rosjanie: Richter, Rostropowicz i Ojstrach natychmiast odwróciłem się w przeciwną stronę i próbowałem przejść obok nich niezauważony. Kątem oka zauważyłem, że po drugiej stronie stołówki identycznie próbuje schować się w tłumie Karajan…

Już niejeden raz to przeżywaliśmy i obaj doskonale wiemy, że w takim akurat składzie rozmowa prędzej czy później zawsze schodziła na temat mojego „Potrójnego”.

Pierwsze kilka razy do Rosjan przysiadał się Karajan, w nadziei na porcję zwyczajowych pochwał. Działało to jak płachta na byka zwłaszcza na Richtera, który nie mógł mu wybaczyć, że przerwał ich próby nagraniowe „Potrójnego” tylko po to, aby zdążyć na dokonanie sesji zdjęciowej…

Przemykając się obok stolika z Rosjanami usłyszałem poirytowany głos Richtera:

To straszne nagranie i całkowicie się go wyrzekłem… Linie bitewne zostały narysowane z jednej strony przez Karajana i Rostropowicza, a z drugiej przez Ojstracha i przeze mnie… Nagle Karajan uznał, że wszystko jest w porządku i że kończymy próby i zaczynamy nagranie, bo nie mamy czasu, musimy jeszcze zrobić zdjęcia. Wyglądało to tak, jakby dla niego właśnie to było ważniejsze niż samo nagranie. A teraz jak widzę na okładce płyty to zdjęcie, na którym on pozuje, a my trzej uśmiechamy się jak idioci, to aż mnie mdli ze złości…

Słyszałem tę wypowiedź Richtera wielokrotnie. Na początku przysiadałem się do ich stolika i próbowałem łagodzić jego nastrój, później przestałem i przemykałem się obok, starając się pozostać niezauważonym. Identycznie robił Karajan.

W pewnym stopniu nie dziwię się rozgoryczeniu Richtera. W koncercie rola solisty powinna być wiodąca, w koncercie potrójnym powinno być trzech równorzędnych wirtuozów, a tymczasem akurat tutaj partia fortepianu nie daje pianiście zbytnich szans na błyszczenie…

Jak ja się nagłówkowałem, żeby napisać koncert, który zadowoliłby moich głównych ówczesnych mecenasów. Z jednej strony musiałem stworzyć w miarę łatwą partię fortepianu tak, aby mógł ją z zadowoleniem wykonać szesnastoletni wówczas arcyksiążę Rudolf. Z drugiej strony zadowolić musiałem księcia Lobkovitza, który uwielbiał skrzypce… Z trzeciej strony połaskotać musiałem też hrabiego Kinsky’ego, który kochał brzmienie wiolonczeli…

Muszę się przyznać, że mój plan zadziałał znakomicie… Arcyksiążę Rudolf, książę Lobkowitz i hrabia Kinsky wspólnie ufundowali mi dożywotnią rentę w wysokości 4000 guldenów, co pozwoliło mi pozostać w Wiedniu i całkowicie poświęcić się twórczości. No, może z wyjątkiem obowiązku udzielania lekcji arcyksięciu. Trochę mnie to uwierało… Kiedyś powiedziałem do jednego z najbliższych przyjaciół:

Mam tylko jednego ucznia i nie mogę się go pozbyć, tak jak chciałbym. Muszę teraz dać Jego Cesarskiej Wysokości arcyksięciu Rudolfowi dwugodzinną lekcję każdego dnia. To wymaga ode mnie tak wiele, że sprawia, że ​​jestem prawie niezdolny do jakiejkolwiek innej pracy”.

A jednak opłaciło się sowicie… Rudolf w dorosłym życiu został arcybiskupem i do końca pozostał moim mecenasem, czego dowodem są dedykacje dla niego tak ważnych moich dzieł, jak czwarty i piąty koncerty fortepianowe, sonaty „Lebewohl” i „Hammerklavier”, Sonata skrzypcowa op. 96, Trio „Arcyksiążę”, Missa Solemnis czy Grosse Fuge.

Również książę Lobkowitz pozostał moim lojalnym i hojnym patronem, za co i ja równie hojnie obdarowałem go dedykacjami do mojej „Eroiki”, „Piątej” i „Szóstej” oraz do kilku innych drobniejszych dzieł.

Premiera mojego „Potrójnego” i kilka następnych występów z tym koncertem przyniosły wyłącznie krytykę i naśmiewanie się ze mnie. Dopiero sto lat później mój koncert został przywrócony do łask, a jeden z angielskich krytyków Donald Tovey napisał z właściwym zrozumieniem istoty rzeczy:

„… Gdyby to nie Beethoven, ale jakiś tajemniczy kompozytor, który nie napisał niczego innego i który miał romantyczne szczęście, by umrzeć, zanim doszło do występu, ci sami ludzie, którzy najbardziej obwiniają Beethovena za pisanie poniżej jego pełnych mocy, byliby pierwszymi uznać to za dzieło jeszcze większego kompozytora”.

Tą samą metodą i ja próbowałem załagodzić frustrację Richtera, mówiąc mu kilkakrotnie, aby przy całej jego niechęci do Karajana wskazał mi lepsze wykonanie „Potrójnego” niż to ich własne, które tak bardzo go rozsierdziło…

Wiem, że ciężko znaleźć trzech solistów, którzy odegrają swoje solowe partie czysto egoistycznie, bez pokusy zrobienia z tego potrójnego koncertu przesyconego ideą współpracy kameralnego trio. Chciałem, żeby każdy choć przez chwilę poczuł się najważniejszy. Nic nie poradzę na to, że Richter dał się przykryć skrzypcom i wiolonczeli, zwłaszcza wiolonczeli. Może właśnie to go tak rozzłościło…?

INSPIRACJA WPISU: